Era hiperinflacji: jak rozkwitła młodość w czasach Remarque w Niemczech

Sebastian Hafner jest niemieckim dziennikarzem i historykiem, autorem książki Historia Niemca na wygnaniu w 1939 r. (wydana po rosyjsku przez Wydawnictwo Ivan Limbach). Przedstawiamy Wam fragment pracy, w której autor opowiada o młodości, miłości i inspiracji w czasie ciężkiego kryzysu gospodarczego.

W tym roku czytelnicy gazet ponownie mieli okazję wziąć udział w ekscytującej grze liczbowej, podobnej do tej, którą grali podczas wojny, z danymi dotyczącymi liczby jeńców wojennych lub łupów wojennych. Tym razem liczby związane były nie z wydarzeniami militarnymi, choć rok zaczął się wojowniczo, ale z zupełnie nieciekawymi, codziennymi sprawami giełdowymi, a mianowicie z kursem dolara. Wahania kursu dolara były barometrem, według którego z mieszaniną strachu i podniecenia śledzili spadek kursu. Można było wyśledzić znacznie więcej. Im wyżej rósł dolar, tym bardziej lekkomyślnie unosiliśmy się w krainę fantazji.

W rzeczywistości deprecjacja marki nie była niczym nowym. Już w 1920 roku pierwszy papieros, który ukradkiem wypaliłem, kosztował 50 fenigów. Do końca 1922 r. ceny wszędzie wzrosły dziesięciokrotnie, a nawet stukrotnie w stosunku do poziomu sprzed wojny, a dolar był teraz wart około 500 marek. Ale proces był stały i zrównoważony, płace, pensje i ceny zasadniczo wzrosły w równym stopniu. Trochę niewygodnie było bawić się dużymi liczbami w życiu codziennym podczas płacenia, ale nie jest to tak niezwykłe. Mówili tylko o „kolejnej podwyżce cen”, nic więcej. W tamtych latach coś innego niepokoiło nas znacznie bardziej.

I wtedy marka wydawała się wściekła. Tuż po wojnie w Zagłębiu Ruhry dolar zaczął kosztować 20, utrzymywał się przez jakiś czas na tym poziomie, wspiął się do tysiąca, wahał się jeszcze trochę i podskoczył jak na drabinie, przeskakując dziesiątki i setki tysięcy. Nikt nie wiedział dokładnie, co się stało. Przecierając oczy ze zdumienia, obserwowaliśmy wzrost kursu, jakby to było jakieś niewidoczne zjawisko naturalne. Dolar stał się naszym codziennym tematem, a potem rozejrzeliśmy się i zdaliśmy sobie sprawę, że wzrost wartości dolara zrujnował całe nasze codzienne życie.

Ci, którzy mieli lokaty w kasie oszczędnościowej, kredyt hipoteczny lub inwestycje w renomowane instytucje kredytowe, widzieli, jak to wszystko znika w mgnieniu oka

Wkrótce nie pozostało nic ani grosze w kasach oszczędnościowych, ani ogromne fortuny. Wszystko się stopiło. Wielu przeniosło swoje depozyty z jednego banku do drugiego, aby uniknąć upadku. Bardzo szybko stało się jasne, że wydarzyło się coś, co zniszczyło wszystkie państwa i skierowało myśli ludzi ku znacznie pilniejszym problemom.

Ceny żywności zaczęły szaleć, gdy kupcy pospiesznie podnosili je na piętach rosnącego dolara. Funt ziemniaków, który rano kosztował 50 marek, sprzedano wieczorem za tysiąc; pensja 000 marek przyniesiona do domu w piątek nie wystarczyła na paczkę papierosów we wtorek.

Co powinno było się wydarzyć i wydarzyć później? Nagle ludzie odkryli wyspę stabilności: zapasy. Była to jedyna forma inwestycji pieniężnej, która w jakiś sposób powstrzymywała tempo deprecjacji. Nie regularnie i nie wszystkie jednakowo, ale akcje traciły na wartości nie w tempie sprinterskim, a marszowym.

Więc ludzie rzucili się do kupowania akcji. Wszyscy zostali udziałowcami: drobny urzędnik, urzędnik i robotnik. Akcje opłacone za codzienne zakupy. W dniach wypłaty pensji i pensji rozpoczął się masowy atak na banki. Cena akcji poszybowała jak rakieta. Banki spuchły od inwestycji. Nieznane dotąd banki rosły jak grzyby po deszczu i osiągały gigantyczny zysk. Codzienne raporty giełdowe były chętnie czytane przez wszystkich, młodych i starych. Od czasu do czasu ta czy inna cena akcji spadała, a wraz z okrzykami bólu i rozpaczy upadało życie tysięcy osób. We wszystkich sklepach, szkołach, we wszystkich przedsiębiorstwach szeptano sobie, które zapasy są dziś bardziej wiarygodne.

Najgorsze było to, że starzy ludzie i ludzie byli niepraktyczni. Wielu zostało doprowadzonych do ubóstwa, wielu do samobójstwa. Młoda, elastyczna, obecna sytuacja skorzystała. Z dnia na dzień stali się wolni, bogaci, niezależni. Powstała sytuacja, w której bezwładność i poleganie na poprzednich życiowych doświadczeniach karane były głodem i śmiercią, a szybkość reakcji i umiejętność prawidłowej oceny chwilowo zmieniającego się stanu rzeczy została nagrodzona nagłym potwornym bogactwem. Przewodnictwo objęli dwudziestoletni dyrektorzy banków i licealiści, za radą nieco starszych znajomych. Nosili eleganckie krawaty od Oscara Wilde'a, urządzali przyjęcia z dziewczynami i szampanem oraz wspierali swoich zrujnowanych ojców.

Wśród bólu, rozpaczy, biedy, rozgorączkowanej, gorączkowej młodości rozkwitły pożądanie i duch karnawału. Młodzi mieli teraz pieniądze, nie starzy. Zmienił się sam charakter pieniędzy – były cenne tylko przez kilka godzin, dlatego pieniądze zostały wyrzucone, pieniądze zostały wydane tak szybko, jak to możliwe, a nie na to, na co wydają starzy ludzie.

Otwarto niezliczone bary i kluby nocne. Młode pary wędrowały po dzielnicach rozrywkowych, jak w filmach o życiu wyższych sfer. Wszyscy pragnęli kochać się w szalonej, pożądliwej gorączce.

Sama miłość nabrała charakteru inflacyjnego. Trzeba było wykorzystać możliwości, które się otworzyły, a masy musiały je zapewnić

Odkryto «nowy realizm» miłości. To był przełom w beztroskiej, nagłej, radosnej lekkości życia. Przygody miłosne stały się typowe, rozwijają się z niewyobrażalną prędkością bez rond. Młodzież, która w tamtych latach nauczyła się kochać, przeskoczyła romans i wpadła w ramiona cynizmu. Ani ja, ani moi rówieśnicy nie należeliśmy do tego pokolenia. Mieliśmy 15-16 lat, czyli dwa, trzy lata młodsi.

Później, działając jako kochankowie z 20 markami w kieszeni, często zazdrościliśmy starszym i raz zaczynaliśmy miłosne zabawy z innymi szansami. A w 1923 roku jeszcze tylko zaglądaliśmy przez dziurkę od klucza, ale nawet to wystarczyło, by zapach tamtych czasów uderzył w nasze nosy. Zdarzyło nam się trafić na to święto, gdzie trwało wesołe szaleństwo; gdzie wczesna dojrzała, wyczerpująca rozwiązłość duszy i ciała rządziła balem; gdzie pili batalię z różnych koktajli; usłyszeliśmy historie od nieco starszych młodzieńców i otrzymaliśmy nagły, gorący pocałunek od odważnie umalowanej dziewczyny.

Była też druga strona medalu. Liczba żebraków rosła z dnia na dzień. Codziennie drukowano kolejne raporty o samobójstwach.

Billboardy były wypełnione napisem „Poszukiwani!” reklamy jako rozboje i kradzieże rosły wykładniczo. Pewnego dnia zobaczyłem staruszkę – a raczej staruszkę – siedzącą na ławce w parku niezwykle wyprostowaną i zbyt nieruchomą. Wokół niej zebrał się mały tłumek. — Ona nie żyje — powiedział jeden z przechodniów. „Z głodu” – wyjaśnił inny. To mnie nie zaskoczyło. Byliśmy też głodni w domu.

Tak, mój ojciec był jedną z tych osób, które nie rozumieją czasu, który nadszedł, a raczej nie chcą zrozumieć. Podobnie kiedyś odmówił zrozumienia wojny. Ukrył się przed nadchodzącymi czasami pod hasłem „Pruski urzędnik nie zajmuje się czynami!” i nie kupował akcji. Wtedy uważałem to za rażący przejaw ciasnoty umysłu, co nie pasowało do charakteru mojego ojca, ponieważ był jednym z najmądrzejszych ludzi, jakich kiedykolwiek znałem. Dziś lepiej go rozumiem. Dziś mogę, choć z perspektywy czasu, podzielić się obrzydzeniem, z jakim mój ojciec odrzucił „wszystkie te współczesne zniewagi”; dziś czuję nieubłagany niesmak ojca, ukryty za płaskimi wyjaśnieniami typu: nie możesz zrobić tego, czego nie możesz. Niestety, praktyczne zastosowanie tej wzniosłej zasady przeradzało się czasem w farsę. Ta farsa mogłaby być prawdziwą tragedią, gdyby moja matka nie znalazła sposobu na przystosowanie się do ciągle zmieniającej się sytuacji.

W efekcie tak wyglądało życie z zewnątrz w rodzinie wysokiego rangą urzędnika pruskiego. Trzydziestego pierwszego lub pierwszego dnia każdego miesiąca ojciec otrzymywał miesięczną pensję, na której tylko żyliśmy — konta bankowe i lokaty w kasie oszczędnościowej już dawno się amortyzowały. Jaka była rzeczywista wysokość tej pensji, trudno powiedzieć; wahała się z miesiąca na miesiąc; raz sto milionów było imponującą sumą, innym razem pół miliarda okazało się kieszonkowymi.

W każdym razie mój ojciec starał się jak najszybciej kupić kartę metra, aby móc przynajmniej przez miesiąc podróżować do pracy i domu, chociaż podróż metrem oznaczała długi objazd i mnóstwo straconego czasu. Potem odkładano pieniądze na czynsz i szkołę, a po południu rodzina poszła do fryzjera. Cała reszta została oddana mojej matce — a następnego dnia cała rodzina (oprócz ojca) i służąca wstawali o czwartej czy piątej rano i jechali taksówką na Rynek Główny. Zorganizowano tam potężny skup iw ciągu godziny miesięczną pensję radnego stanu realnego (oberregirungsrat) przeznaczono na zakup produktów długoterminowych. Olbrzymie sery, kręgi wędzonych na twardo kiełbasek, worki ziemniaków — wszystko to załadowano do taksówki. Jeśli w samochodzie nie było wystarczająco dużo miejsca, pokojówka i jedno z nas brali wózek i wozili na nim zakupy spożywcze. Około ósmej, zanim zaczęła się szkoła, wróciliśmy z Rynku Centralnego mniej lub bardziej przygotowani na comiesięczne oblężenie. I to wszystko!

Przez cały miesiąc nie mieliśmy w ogóle pieniędzy. Znajomy piekarz dał nam chleb na kredyt. I tak żyliśmy na ziemniakach, wędlinach, konserwach i kostkach bulionowych. Czasami były dopłaty, ale częściej okazywało się, że jesteśmy biedniejsi niż biedni. Nie starczyło nam nawet pieniędzy na bilet tramwajowy czy gazetę. Nie wyobrażam sobie, jak przeżyłaby nasza rodzina, gdyby spadło na nas jakieś nieszczęście: poważna choroba czy coś takiego.

To był trudny, nieszczęśliwy czas dla moich rodziców. Wydało mi się bardziej dziwne niż nieprzyjemne. Ze względu na długą, okrężną drogę do domu mój ojciec spędzał większość czasu poza domem. Dzięki temu otrzymałem wiele godzin absolutnej, niekontrolowanej wolności. Co prawda kieszonkowego nie było, ale moi starsi koledzy ze szkoły okazali się bogaci w dosłownym tego słowa znaczeniu, bynajmniej nie utrudniali mi zaproszenia na jakieś ich szalone wakacje.

Kultywowałem obojętność wobec biedy w naszym domu i bogactwa moich towarzyszy. Nie denerwowałem się pierwszym i nie zazdrościłem drugiemu. Po prostu uważam, że jest to zarówno dziwne, jak i niezwykłe. W rzeczywistości żyłem wtedy tylko częścią mojego „ja” w teraźniejszości, bez względu na to, jak ekscytujące i uwodzicielskie to próbowało być.

Mój umysł był o wiele bardziej zainteresowany światem książek, w który pogrążyłem się; ten świat pochłonął większość mojej istoty i egzystencji

Czytałem Buddenbrooka i Tonio Kroegera, Nielsa Luhne i Malte Laurids Brigge, wiersze Verlaine'a, wczesnego Rilkego, Stefana George'a i Hoffmannsthala, November Flauberta i Doriana Graya Wilde'a, Flety i sztylety Heinricha Manny.

Zamieniałem się w kogoś takiego jak bohaterowie tych książek. Stałem się znużonym światem, dekadenckim poszukiwaczem piękna w stylu fin de siècle. Nieco nędzny, dziko wyglądający szesnastolatek, wyrosły z garnituru, źle skrojony, błąkał się po gorączkowych, szalonych ulicach inflacyjnego Berlina, wyobrażając sobie siebie teraz jako patrycjusza Manna, raz jako dandysa Wilde'a. Temu poczuciu siebie w żaden sposób nie przeczył fakt, że tego samego dnia rano wraz z służącą załadowałem do wózka kółka sera i worki ziemniaków.

Czy te uczucia były całkowicie nieuzasadnione? Czy były tylko do odczytu? Oczywiste jest, że szesnastoletni nastolatek od jesieni do wiosny na ogół ma skłonność do zmęczenia, pesymizmu, nudy i melancholii, ale czy nie dość już doświadczyliśmy — mam na myśli siebie i ludzi takich jak ja — już na tyle, by ze znużeniem patrzeć na świat sceptycznie, obojętnie, lekko prześmiewczo odnajdywać w sobie rysy Thomasa Buddenbrocka czy Tonio Krögera? W naszej niedawnej przeszłości była wielka wojna, to znaczy wielka gra wojenna i szok wywołany jej wynikiem, a także polityczna praktyka podczas rewolucji, która bardzo wielu rozczarowała.

Teraz byliśmy widzami i uczestnikami codziennego spektaklu upadku wszelkich światowych reguł, bankructwa starych ludzi z ich światowym doświadczeniem. Oddaliśmy hołd wielu sprzecznym przekonaniom i przekonaniom. Przez jakiś czas byliśmy pacyfistami, potem nacjonalistami, a jeszcze później pod wpływem marksizmu (zjawisko podobne do edukacji seksualnej: zarówno marksizm, jak i edukacja seksualna były nieoficjalne, można by nawet powiedzieć nielegalne; zarówno marksizm, jak i edukacja seksualna stosowały szokujące metody wychowania i popełnił ten sam błąd: rozpatrzyć jako całość niezwykle ważną część, odrzuconą przez moralność publiczną — w jednym przypadku miłość, w innym historię). Śmierć Rathenau dała nam okrutną lekcję, pokazując, że nawet wielki człowiek jest śmiertelny, a „Wojna Ruhry” nauczyła nas, że zarówno szlachetne intencje, jak i wątpliwe czyny są „połykane” przez społeczeństwo równie łatwo.

Czy było coś, co mogłoby zainspirować nasze pokolenie? W końcu inspiracja to urok życia dla młodości. Nie pozostaje nic poza podziwianiem wiecznego piękna, płonącego w wierszach George'a i Hoffmannsthala; nic poza aroganckim sceptycyzmem i, oczywiście, marzeniami o miłości. Do tego czasu żadna dziewczyna nie wzbudziła jeszcze mojej miłości, ale zaprzyjaźniłam się z młodym mężczyzną, który podzielał moje ideały i książkowe upodobania. To był ten niemal patologiczny, eteryczny, nieśmiały, namiętny związek, do którego zdolni są tylko młodzi mężczyźni i to tylko do czasu, gdy w ich życie wkroczą dziewczyny. Zdolność do takich relacji dość szybko zanika.

Lubiliśmy godzinami kręcić się po ulicach po szkole; dowiedziawszy się, jak zmieniał się kurs dolara, wymieniając zdawkowe uwagi na temat sytuacji politycznej, od razu o tym wszystkim zapomnieliśmy i podekscytowani zaczęliśmy dyskutować o książkach. Zasadą było, że na każdym spacerze dokładnie przeanalizujemy nową książkę, którą właśnie przeczytaliśmy. Pełni straszliwego podniecenia nieśmiało sondowaliśmy nawzajem swoje dusze. Wokół szalała gorączka inflacji, społeczeństwo rozpadało się niemal namacalnie, państwo niemieckie waliło się na naszych oczach, a wszystko było tylko tłem dla naszego głębokiego rozumowania, powiedzmy, o naturze geniusza, o czy moralna słabość i dekadencja są akceptowalne dla geniusza.

A jakie to było tło — niewyobrażalnie niezapomniane!

Tłumaczenie: Nikita Eliseev, pod redakcją Galiny Snezhinskaya

Sebastian Hafner, Historia Niemca. Szeregowiec przeciw tysiącletniej Rzeszy». Książka o Coaching Wydawnictwo Ivana Limbacha.

Dodaj komentarz