Bezdomne zwierzęta: inspirujące historie w VEGETARIAN

Mała operacja specjalna w SWAD Uroczy pies Dober pojawił się w życiu Moskwianki Marii Glumovej 4 lata temu zupełnie przypadkiem. Widząc post o naborze grupy wolontariuszy na wycieczkę do jednego z miejskich schronisk dla zwierząt, dziewczyna intuicyjnie zareagowała i wraz z koleżankami udała się na miejsce. To, co zobaczyli wolontariusze, było prawdziwym szokiem: „Wcześniej nigdy nie byłam w schroniskach, więc nawet nie wiedziałam, co się tam dzieje” – wspomina Maria. – Była to jedna z wielu organizacji rządowych, które zarabiają na „martwych duszach” zwierząt w najlepszych tradycjach Gogola. Miałam to szczęście, że trafiłam tam na otwartą osobę i przekonałam się, że zwierzęta żyjące w takich schroniskach to wyłącznie zasługa wolontariuszy, którzy je karmią, spacerują z przynajmniej częścią z nich. Nawiasem mówiąc, w tym czasie było tam około 2000 psów! A jeśli ochotnik nie został przydzielony do jednego z psów, zwierzę przynajmniej raz nie miało okazji opuścić klatki. Prawie wszyscy w naszej grupie płakali na to, co widzieli, ale ja czułem w sobie pewną niekwestionowaną determinację i po tym czasie zacząłem chodzić do schroniska dwa razy w tygodniu. Ja nosiłem na sobie 20 kg gryki z mięsem, czasem byłem w drodze 3-4 godziny. Wolontariusze dzielili między sobą opiekę nad psami, starając się, aby każdy dostał jedzenie, aby każdy miał możliwość spacerowania po pobliskim lesie przynajmniej kilka razy w tygodniu. Wybrałem dla siebie kilka wybiegów, w których mieszkało 6-7 psów i celowo do nich chodziłem. W jednym z nich mieszkał mój Dober. Być może był jedynym, który miał szczęście siedzieć samotnie w klatce (inne psy stłoczone po trzy lub cztery w jednym wybiegu). Jak się później okazało, Dober został wyrzucony z reszty na niekończące się walki. Od razu się do niego przywiązałam: nie potrafię wyrazić słowami tego, co czujesz, gdy ktoś tak bardzo na ciebie czeka, patrzy na ciebie w szczególny sposób. W sumie na Dobera chodziłam regularnie przez kolejne 8 miesięcy po pierwszej wizycie, nawet nie myśląc o możliwości wzięcia go dla siebie: wtedy mieszkałam z rodzicami, którzy mieli własne zwierzęta, a ja nie miałam własnych środków co pozwoliłoby mi zatrzymać psa i opiekować się nim. Maria musiała przejść przez wiele trudności, zanim mogła zabrać psa do domu. Dyrekcja schroniska z różnych powodów zabroniła dziewczynce zajmowania się Doberem, ale Maria za bardzo się do niego przywiązała i nie mogła się wycofać: – Teraz mogę szczerze przyznać, że pies musiał zostać zabrany w sposób nieoficjalny. Razem z przyjaciółmi opracowaliśmy prawdziwą akcję ratunkową i nocą wydobyliśmy Dobera z tego piekła. Od tego momentu całe moje życie się zmieniło: zdałem sobie sprawę, że nie mogę wrócić z psem do domu rodziców, bo on nigdy nie dogaduje się z ich dwoma pupilami – psami Chihuahua. Znalazłam wynajęte mieszkanie i pracę, żeby móc utrzymać nas dwoje. Całkowicie przestawiłem się na wegetarianizm, zdając sobie sprawę, ile zwierzęta muszą znosić od ludzi. Może brzmi to trochę dziwnie, ale dla mnie pojawienie się Dobera było jednym z punktów zwrotnych w moim życiu! Na pytanie, czy któryś z jej krewnych i przyjaciół zainspirował się jej przykładem, Maria odpowiada ze smutkiem: „Niestety żaden z nich nigdy nie dotarł do schroniska. Ludziom już bardzo współczuje bezdomnym zwierzętom, nie wszyscy są gotowi znieść prawdziwą prawdę o nich, zobaczyć na własne oczy warunki w jakich muszą przebywać. Ale myślę, że warto oglądać dla wszystkich. Humanitarne podejście do problemu Oczywiście można znaleźć tych, którym los bezdomnych zwierząt nie jest obojętny nie tylko w Moskwie, ale także w innych miastach. Na przykład w Woroneżu znajduje się szpital weterynaryjny „Przyjaciele”, który działa od wielu lat dzięki zespołowi entuzjastów. Do centrum regularnie przywożone są ranne i chore zwierzęta zabrane na ulicach i autostradach miasta. Pracownicy traktują je, sterylizują, dają niezbędne szczepienia, przywracają do normalnego życia, a następnie starają się umieścić zwierzęta w opiekuńczych rękach: „Nikt nigdy nie liczy bezdomnych zwierząt w Woroneżu, a już wiadomo, że tam jest ich tysiące”, mówi dyrektor szpitala weterynaryjnego „Przyjaciele” Natalia Mołotkowa. – Miejsce każdego zastrzelonego stada szybko zajmuje nowe. W ośrodku nie ma wolontariuszy, ale osoby opiekuńcze reagują na nasze ogłoszenia na portalach społecznościowych związane z koniecznością transportu rannego zwierzęcia, zakupem leków. Z roku na rok jest ich coraz więcej! Ktoś pomaga zapłacić za operacje, które lekarze weterynarii i chirurdzy z komercyjnych klinik wykonują dla naszych gości – na przykład często potrzebne są osteosynteza, artrodeza, leczenie złamań łap czy szczęk. Ktoś może przynieść jedzenie i wszystko, czego potrzebujesz, nawet przyjść w dzień wolny i wyprowadzić psy. Najzwyklejsi ludzie ofiarowują, co mogą i pomagają nam zapłacić za wszystko, co jest potrzebne do odzyskania zwierząt. I tylko 4 osoby regularnie wpłacają składki. Mimo niekończących się trudności i braku środków finansowych na coraz większą liczbę zwierząt dostarczanych Przyjaciołom, pracownicy szpitala weterynaryjnego dostrzegają pewne pozytywne zmiany w swoim mieście: „Cieszę się, że w Woroneżu w ostatnich latach pojawiło się zapotrzebowanie na preferencyjną sterylizację wzrosła liczba bezpańskich psów i kotów”, mówi Natalia Molotkova. – Mieszkańcy całych dzielnic lub pracownicy kilku organizacji wspólnie zbierają potrzebną kwotę i wspólnym wysiłkiem starają się poprawić sytuację. I moim zdaniem jest to jak na razie najbardziej humanitarne rozwiązanie istniejącego problemu z liczbą bezdomnych czworonożnych zwierząt w kraju. Jesteśmy w sieciach społecznościowych: INSTAGRAM: instagram.com/vegetarian_ru VK: vk.com/vegjournal Facebook:

Dodaj komentarz