„Pewnego razu w Sztokholmie”: historia jednego syndromu

To potwór, który wziął niewinną dziewczynę na zakładniczkę, to ona mimo horroru sytuacji potrafiła współczuć agresorowi i patrzeć na to, co się dzieje jego oczami. Piękność, która kocha potwora. O takich historiach — a pojawiły się na długo przed Perrault — mówią „stare jak świat”. Ale dopiero w drugiej połowie ubiegłego wieku dziwny związek między bohaterami otrzymał nazwę: syndrom sztokholmski. Po jednym przypadku w stolicy Szwecji.

1973, Sztokholm, największy szwedzki bank. Jan-Erik Olsson, przestępca, który uciekł z więzienia, po raz pierwszy w historii kraju bierze zakładników. Motyw jest niemal szlachetny: ratowanie byłego współwięźnia Clarka Olofssona (no cóż, to standard: milion dolarów i możliwość wyjścia). Olofsson zostaje sprowadzony do banku, teraz jest ich dwóch, z kilkoma zakładnikami.

Atmosfera jest nerwowa, ale niezbyt niebezpieczna: przestępcy słuchają radia, śpiewają, grają w karty, załatwiają sprawy, dzielą się jedzeniem z ofiarami. Podżegacz, Olsson, jest miejscami absurdalny i generalnie, szczerze mówiąc, niedoświadczony i odizolowany od świata, zakładnicy stopniowo zaczynają demonstrować to, co psychologowie nazwaliby później nielogicznym zachowaniem i próbowali wytłumaczyć jako pranie mózgu.

Oczywiście nie było koloru. Już sama sytuacja najsilniejszego stresu uruchomiła u zakładników mechanizm, który Anna Freud już w 1936 roku nazwała identyfikacją ofiary z agresorem. Powstał traumatyczny związek: zakładnicy zaczęli sympatyzować z terrorystami, usprawiedliwiać swoje działania, a w końcu częściowo przeszli na ich stronę (bardziej ufali agresorom niż policji).

Cała ta „absurdalna, ale prawdziwa historia” stała się podstawą filmu Roberta Boudreau Pewnego razu w Sztokholmie. Mimo dbałości o szczegóły i znakomitej obsady (Ethan Hawke — Ulsson, Mark Strong — Oloffson i Numi Tapas jako zakładnik, który zakochał się w przestępcy), nie okazało się to zbyt przekonujące. Z zewnątrz to, co się dzieje, wygląda na czyste szaleństwo, nawet jeśli zrozumiesz mechanizm powstawania tego dziwnego połączenia.

Dzieje się tak nie tylko w skarbcach bankowych, ale także w kuchniach i sypialniach wielu domów na całym świecie.

Specjaliści, w szczególności psychiatra Frank Okberg z Uniwersytetu Michigan, wyjaśniają jego działanie w następujący sposób. Zakładnik staje się całkowicie zależny od agresora: bez jego pozwolenia nie może mówić, jeść, spać ani korzystać z toalety. Ofiara wpada w stan dziecinny i przywiązuje się do tego, kto „opiekuje się” nią. Pozwolenie na zaspokojenie podstawowej potrzeby generuje przypływ wdzięczności, a to tylko wzmacnia więź.

Najprawdopodobniej powinny istnieć przesłanki do pojawienia się takiej zależności: FBI zauważa, że ​​obecność zespołu stwierdza się tylko u 8% zakładników. Wydawałoby się, że nie tak bardzo. Ale jest jedno „ale”.

Syndrom sztokholmski to nie tylko opowieść o braniu zakładników przez niebezpiecznych przestępców. Powszechną odmianą tego zjawiska jest codzienny syndrom sztokholmski. Dzieje się tak nie tylko w skarbcach bankowych, ale także w kuchniach i sypialniach wielu domów na całym świecie. Każdego roku, każdego dnia. To jednak inna historia i niestety mamy znacznie mniejsze szanse, aby zobaczyć ją na dużych ekranach.

Dodaj komentarz