Psychologia

Abstrakcyjny:

….wielu czytelników pamięta, że ​​moje dzieci nie chodzą do szkoły! Padały listy z pytaniami, od zabawnych („Czy to naprawdę prawda?!”) po poważne („Jak mogę pomóc mojemu dziecku zdobyć całą niezbędną wiedzę?”). Na początku próbowałem odpowiedzieć na te listy, ale potem uznałem, że łatwiej będzie odpowiedzieć na wszystkie na raz…

Kto idzie do szkoły rano…

Wprowadzenie

Rozpoczęcie nowego roku szkolnego wzbudziło w niektórych rodzicach dawne obawy związane z pytaniem: „Czy będzie dobry w szkole?” A ponieważ wielu czytelników pamiętało, że moje dzieci nie chodziły do ​​szkoły, padały listy z pytaniami od śmiesznych („Czy to naprawdę prawda?!”) do poważnych („Jak mogę pomóc mojemu dziecku zdobyć całą niezbędną wiedzę?” ). Początkowo próbowałem odpowiadać na te listy, ale potem zdecydowałem, że łatwiej będzie odpowiedzieć wszystkim na raz — poprzez listę mailingową.

Najpierw fragmenty listów, które otrzymałem w ostatnich dniach.

„To, o czym mówisz, jest bardzo interesujące. Czytałem i słyszałem o takich rzeczach, ale postacie zawsze były dla mnie bardziej „książkowe postacie” niż prawdziwi ludzie. A ty jesteś bardzo prawdziwy.»

„Jestem bardzo zainteresowany nauczaniem domowym. Mój syn nie chce teraz chodzić do szkoły, a ja nie wiem, jak przekazać mu wiedzę szkolną. Podziel się swoimi doświadczeniami, proszę.»

„Pozwól, że zadam pytanie (przepraszam, jeśli to zabrzmi głupio): Czy twoje dzieci naprawdę nie chodzą do szkoły? Prawda? Wydaje mi się to niemożliwe, bo wszędzie w Rosji (tak jak tutaj na Ukrainie) edukacja szkolna jest obowiązkowa. Jak to jest nie chodzić do szkoły? Powiedz mi, to bardzo interesujące.»

„Jak nie posyłać dziecka do szkoły, ale żeby inni nie nazywali go kretynem? I żeby nie dorastał w ignorancji? Nie widzę jeszcze alternatywy dla szkoły w naszym kraju.”

„Powiedz mi, czy uczysz dzieci w domu? Kiedy zaczynam stosować możliwość nauki w domu do własnych dzieci, od razu pojawiają się wątpliwości: czy będą chciały uczyć się samodzielnie? czy mogę ich nauczyć? Często mam problemy z cierpliwością i tolerancją, szybko zaczynam się denerwować drobiazgami. Tak, a dzieci, jak mi się wydaje, postrzegają swoją matkę inaczej niż nauczyciel z zewnątrz. Dyscypliny outsiderów. A może po prostu pozbawia cię wewnętrznej wolności?

Postaram się zacząć od samego początku od tych zamierzchłych czasów, kiedy mój najstarszy syn, jak wszyscy inni, codziennie rano chodził do szkoły. Na podwórku był koniec lat 80., „pierestrojka” już się zaczęła, ale w szkole jeszcze nic się nie zmieniło. (A pomysł, że nie możesz chodzić do szkoły, jeszcze mi nie przyszedł, spróbuj sobie przypomnieć swoje dzieciństwo). W końcu wielu z was chodziło do szkoły mniej więcej w tym samym czasie. Czy Twoje matki mogą pomyśleć o tym, że nie możesz chodzić do szkoły? Nie móc. Więc nie mogłem.

Jak doszliśmy do tego życia?

Po zostaniu rodzicem pierwszoklasisty poszedłem na spotkanie rodziców z nauczycielami. I tam miałem wrażenie, że jestem w teatrze absurdu. Tłum dorosłych (pozornie całkiem normalnych) siedział przy małych stolikach i wszyscy skrupulatnie zapisywali pod dyktando nauczyciela, ile komórek należy wycofać z lewego brzegu zeszytu itp. itd. «Dlaczego nie nie zapisujesz tego?!» zapytali mnie surowo. Nie zacząłem mówić o swoich uczuciach, ale po prostu powiedziałem, że nie widzę w tym sensu. Bo moje dziecko nadal będzie liczyć komórki, nie ja. (Jeśli tak będzie.)

Od tego czasu zaczęły się nasze szkolne «przygody». Wiele z nich stało się „rodzinnymi legendami”, o których wspominamy ze śmiechem, jeśli chodzi o szkolne doświadczenia.

Podam jeden przykład: „historia wyjścia z października”. W tym czasie wszyscy pierwszoklasiści byli jeszcze „automatycznie” zapisywani do Octobristów, a potem zaczęli odwoływać się do swojego „październikowego sumienia” itd. Pod koniec pierwszej klasy mój syn zdał sobie sprawę, że nikt go nie pytał gdyby chciał być chłopcem z października. Zaczął zadawać mi pytania. A po wakacjach (na początku drugiej klasy) oznajmił nauczycielce, że „wychodzi z października”. Szkoła wpadła w panikę.

Zorganizowali spotkanie, na którym dzieci zaproponowały środki kary dla mojego dziecka. Dostępne opcje to: „wyklucz ze szkoły”, „zmuś do bycia październikowym uczniem”, „postaw na dwójkę w zachowaniu”, „nie przechodź do trzeciej klasy”, „nie przyjmuj pionierów”. (Być może była to nasza szansa na przejście na edukację zewnętrzną, ale tego nie rozumieliśmy.) Zdecydowaliśmy się na opcję „nie akceptować jako pionierów”, co całkiem dobrze odpowiadało mojemu synowi. I pozostał w tej klasie, nie będąc uczniem październikowym i nie uczestnicząc w październikowej rozrywce.

Stopniowo mój syn zyskał w szkole reputację „dość dziwnego chłopca”, którego nauczyciele nie szczególnie niepokoili, ponieważ nie znaleźli ode mnie odpowiedzi na swoje skargi. (Początkowo było dużo skarg — począwszy od formy napisania litery „s” przez mojego syna, a skończywszy na „niewłaściwym” kolorze jego ues. Potem „zniknęły”, bo ja nie „idź naprzód” i nie wpłynęła» ani na literę «s», ani na wybór koloru w ueshek.)

A w domu dość często opowiadaliśmy sobie z synem o naszych nowinach (w myśl zasady „co mnie dzisiaj interesowało”). I zacząłem zauważać, że w jego opowieściach o szkole zbyt często pojawiają się tego typu sytuacje: „Dzisiaj zacząłem czytać tak ciekawą książkę — z matematyki”. Albo: „Dzisiaj zacząłem pisać partyturę mojej nowej symfonii — o historii”. Albo: „A Petya, jak się okazuje, świetnie gra w szachy — udało nam się rozegrać z nim kilka partii z geografii”. Pomyślałem: dlaczego on w ogóle chodzi do szkoły? Uczyć się? Ale w klasie robi coś zupełnie innego. Porozumieć się? Ale można to również zrobić poza szkołą.

I wtedy w mojej głowie wydarzyła się iście REWOLUCYJNA REWOLUCJA !!! Pomyślałem: „Może w ogóle nie powinien chodzić do szkoły?” Synek chętnie zostawał w domu, myśleliśmy o tym pomyśle jeszcze przez kilka dni, po czym poszłam do dyrektora szkoły i powiedziałam, że syn nie będzie już chodził do szkoły.

Będę szczery: decyzja została już «cierpieczona», więc prawie nie obchodziło mnie, co mi odpowiedzą. Chciałem tylko zachować formalność i uchronić szkołę od problemów — napisać jakieś oświadczenie, żeby się uspokoili. (Później wielu moich znajomych powiedziało mi: „Tak, miałeś szczęście z reżyserką, ale jak się nie zgodziła…” — tak, to nie jest sprawa reżyserki! Jej niezgoda niczego nie zmieni w naszych planach. Po prostu że nasze dalsze działania w tym przypadku byłyby nieco inne.)

Ale reżyserka (do dziś pamiętam ją z sympatią i szacunkiem) szczerze interesowała się naszymi motywami, a ja całkiem szczerze opowiedziałem jej o swoim stosunku do szkoły. Ona sama zaproponowała mi sposób dalszego działania — napiszę oświadczenie, że proszę o przeniesienie mojego dziecka na edukację domową, a ona zgodzi się w RONO, że moje dziecko (ze względu na jego rzekomo „wybitne” zdolności) będzie się uczyć jako „eksperymentować” samodzielnie i zdawać egzaminy zewnętrznie w tej samej szkole.

Wtedy wydawało nam się to świetnym rozwiązaniem, ao szkole zapomnieliśmy prawie do końca roku szkolnego. Syn entuzjastycznie podejmował wszystkie te rzeczy, na które zawsze nie miał czasu: przez cały dzień pisał muzykę i wyrażał to, co zostało napisane na instrumentach „na żywo”, a nocami siedział przy komputerze, wyposażając swój BBS (jeśli są „fidosznicy” wśród czytelników znają ten skrót, mogę nawet powiedzieć, że miał w Petersburgu „114 węzeł” — „dla rozumiejących”. Udało mu się też przeczytać wszystko z rzędu, uczyć się chińskiego (tak po prostu, to było dla niego wtedy interesujące), pomóc mi w pracy (kiedy nie miałem czasu samemu zamówić), wzdłuż sposób realizacji drobnych zamówień na przedruk rękopisów w różnych językach i założenie poczty elektronicznej (wówczas było to uważane za bardzo trudne zadanie, trzeba było zaprosić «rzemieślnika»), zabawianie młodszych dzieci… Ogólnie , był niezwykle zadowolony z nowo odkrytej wolności od szkoły. I nie czułem się pominięty.

W kwietniu przypomnieliśmy sobie: „Och, czas uczyć się do egzaminów!” Syn wyjmował zakurzone podręczniki i intensywnie je czytał przez 2-3 tygodnie. Potem poszliśmy razem z nim do dyrektora szkoły i powiedzieliśmy, że jest gotów przejść. To był koniec mojego udziału w jego szkolnych sprawach. On z kolei „złapał” nauczycieli i uzgodnił z nimi czas i miejsce spotkania. Wszystkie przedmioty można było zdać podczas jednej lub dwóch wizyt. Nauczyciele sami decydowali, w jakiej formie przeprowadzić „egzamin” — czy był to tylko „rozmowa kwalifikacyjna”, czy coś w rodzaju testu pisemnego. Ciekawe, że prawie nikt nie odważył się dać „A” w swoim przedmiocie, chociaż moje dziecko znało nie mniej niż zwykli uczniowie. Ulubiona ocena to «5». (Ale to wcale nas nie zdenerwowało — taka była cena wolności).

W rezultacie zdaliśmy sobie sprawę, że dziecko może mieć „wakacje” przez 10 miesięcy w roku (czyli robić to, co go naprawdę interesuje), a przez 2 miesiące przejść program kolejnych zajęć i zdać niezbędne egzaminy. Następnie otrzymuje zaświadczenie o przeniesieniu do następnej klasy, aby w każdej chwili mógł wszystko „odtworzyć” i pójść na studia w zwykły sposób. (Należy zauważyć, że ta myśl bardzo uspokoiła dziadków — byli pewni, że dziecko wkrótce „zmieni zdanie”, nie posłucha tej „nienormalnej” matki (czyli mnie) i wróci do szkoły. Niestety, nie wrócił.)

Kiedy moja córka dorosła, zaproponowałem jej, żeby w ogóle nie chodziła do szkoły. Była jednak dzieckiem «uspołecznionym»: czytała książki dla dzieci sowieckich pisarzy, w których uporczywie wyrażano przekonanie, że chodzenie do szkoły jest bardzo «prestiżowe». A ja, będąc zwolennikiem „darmowej” edukacji, nie zamierzałem jej tego zabraniać. I poszła do pierwszej klasy. Trwało to prawie dwa lata!!! Dopiero pod koniec drugiej klasy znudziła się (w końcu!) tą pustą rozrywką i zapowiedziała, że ​​będzie się uczyć jako ekstern, tak jak jej starszy brat. (Dodatkowo udało jej się przyczynić do „skarbnicy” rodzinnych legend, przydarzyły jej się też różne nietypowe historie dla tej szkoły.)

Właśnie upuściłem kamień z mojej duszy. Złożyłem kolejne oświadczenie dyrektorowi szkoły. A teraz miałem już dwoje dzieci w wieku szkolnym, które nie chodzą do szkoły. Nawiasem mówiąc, gdyby ktoś przypadkiem się o tym dowiedział, pytał mnie z zakłopotaniem: „Na co chorują twoje dzieci?” – Nic – odpowiedziałem spokojnie. „Ale w takim razie DLACZEGO?!!! Dlaczego nie chodzą do szkoły?!!!» - "Nie chcę". Cicha scena.

Czy można nie chodzić do szkoły?

Mogą. Wiem o tym na pewno od 12 lat. W tym czasie dwóm moim dzieciom udało się zdobyć świadectwa siedząc w domu (bo uznano, że może im się to przydać w życiu), a trzecie dziecko, podobnie jak one, nie chodzi do szkoły, ale już przeszło egzaminy do szkoły podstawowej i jak dotąd nie zamierzam na tym poprzestać. Szczerze mówiąc, teraz nie uważam już, że dzieci muszą zdawać egzaminy na każde zajęcia. Po prostu nie przeszkadzam im w wyborze „zamiennika” szkoły, o którym mogą pomyśleć. (Chociaż oczywiście dzielę się z nimi swoimi przemyśleniami na ten temat.)

Ale wróćmy do przeszłości. Do 1992 roku naprawdę uważano, że każde dziecko ma obowiązek codziennie chodzić do szkoły, a wszyscy rodzice mają obowiązek „posłać” tam swoje dzieci, gdy osiągną wiek 7 lat. A gdyby się okazało, że ktoś tego nie robił , mogliby do niego trafić pracownicy jakiejś specjalnej organizacji (wydaje się, że w nazwie były słowa „ochrona dzieci”, ale tego nie rozumiem, więc mogę się mylić). Aby dziecko miało PRAWO nie chodzić do szkoły, musiało najpierw uzyskać zaświadczenie lekarskie stwierdzające, że „nie może uczęszczać do szkoły z powodów zdrowotnych”. (Dlatego wszyscy pytali mnie, co jest nie tak z moimi dziećmi!)

Nawiasem mówiąc, dużo później dowiedziałem się, że w tamtych czasach niektórzy rodzice (którzy myśleli o tym, by przede mną nie „zabierać” swoich dzieci do szkoły) po prostu KUPILI takie zaświadczenia od znajomych lekarzy.

Ale latem 1992 roku Jelcyn wydał historyczny dekret stwierdzający, że od teraz KAŻDE DZIECKO (bez względu na stan zdrowia) ma prawo uczyć się w domu!!! Co więcej, powiedział nawet, że szkoła powinna DOPŁACIĆ rodzicom takich dzieci za to, że pieniądze przeznaczone przez państwo na obowiązkowe kształcenie na poziomie średnim realizują nie przy pomocy nauczycieli i nie na terenie szkoły, ale na własne i w domu!

We wrześniu tego samego roku przyszłam do dyrektora szkoły, aby napisać kolejne oświadczenie, że w tym roku moje dziecko będzie uczyć się w domu. Dała mi do przeczytania tekst tego dekretu. (Nie myślałem wtedy o spisywaniu jego nazwy, numeru i daty, ale teraz, 11 lat później, już nie pamiętam. Jeśli jesteś zainteresowany, poszukaj informacji w Internecie. Jeśli znajdziesz, udostępnij : opublikuję to na liście mailingowej.)

Potem powiedziano mi: „Nie zapłacimy ci za to, że twoje dziecko nie uczęszcza do naszej szkoły. Trudno zdobyć na to fundusze. Ale z drugiej strony (!) I nie weźmiemy od Ciebie pieniędzy za to, że nasi nauczyciele zdają egzaminy od Twojego dziecka. Pasowało mi to idealnie, branie pieniędzy za uwolnienie dziecka ze szkolnych kajdan nigdy nie przyszłoby mi do głowy. Rozstaliśmy się więc zadowoleni ze siebie i zmiany w naszym ustawodawstwie.

Co prawda po jakimś czasie wzięłam dokumenty moich dzieci ze szkoły, w której egzaminy zdawały za darmo i od tego czasu zdawały egzaminy w innym miejscu i za pieniądze, ale to już zupełnie inna historia (o płatnej nauce zamiejscowej, którą organizuje się łatwiej i wygodniej niż za darmo, przynajmniej tak było w latach 90.).

A w zeszłym roku przeczytałem jeszcze ciekawszy dokument — znowu nie pamiętam ani nazwiska, ani daty publikacji, pokazali mi go w szkole, do której przyszedłem negocjować badanie zewnętrzne dla mojego trzeciego dziecka. (Wyobraźcie sobie taką sytuację: przychodzę do dyrektora i mówię, że chcę zapisać dziecko do szkoły. W pierwszej klasie. Dyrektor zapisuje imię dziecka i pyta o datę urodzenia. Okazuje się, że dziecko ma 10 lat.A teraz — najprzyjemniej.Dyrektor na to reaguje SPOKOJNIE!!!!) Pytają mnie, na jakie zajęcia chce zdawać egzaminy. Tłumaczę, że nie mamy żadnych świadectw ukończenia zajęć, więc trzeba zacząć chyba od pierwszego!

I w odpowiedzi pokazują mi oficjalny dokument o badaniu zewnętrznym, w którym jest napisane czarno na białym, że KAŻDA osoba ma prawo przyjść do KAŻDEJ publicznej instytucji edukacyjnej w KAŻDYM wieku i poprosić o zdanie egzaminów do KAŻDEJ szkoły średniej zajęcia (bez pytania o zaliczenie poprzednich zajęć!!!). A administracja tej szkoły jest ZOBOWIĄZANA stworzyć komisję i zdawać od niego wszystkie niezbędne egzaminy!!!

To znaczy, możesz przyjść do dowolnej sąsiedniej szkoły, powiedzmy, w wieku 17 lat (albo wcześniej, albo później – jak chcesz; razem z moją córką np. dwóch brodatych wujków dostało świadectwa – no cóż, nagle poczuli, że chcą dostać certyfikaty) i od razu zdają egzaminy na 11 klasę. I zdobądź sam certyfikat, że każdy wydaje się być tak niezbędnym tematem.

Ale to jest teoria. Niestety praktyka jest trudniejsza. Pewnego dnia (bardziej z ciekawości niż z potrzeby) poszedłem do najbliższej mi szkoły i poprosiłem o audiencję u dyrektora. Powiedziałem jej, że moje dzieci już dawno i nieodwołalnie przestały chodzić do szkoły, a w tej chwili szukam miejsca, w którym mogę szybko i niedrogo zdać egzaminy do 7 klasy. Reżyserka (miła młoda kobieta o dość postępowych poglądach) była bardzo zainteresowana rozmową ze mną i chętnie opowiedziałem jej o swoich pomysłach, ale pod koniec rozmowy poradziła mi, żebym poszukał innej szkoły.

Byli oni naprawdę ZOBOWIĄZANI przez prawo do przyjęcia mojego wniosku o przyjęcie mojego dziecka do szkoły i rzeczywiście pozwoliliby mu na „edukację domową”. Nie byłoby z tym problemu. Ale wyjaśnili mi, że konserwatywni starsi nauczyciele, którzy stanowią „decydującą większość” w tej szkole (przy „radach pedagogicznych”, gdzie rozstrzyga się sporne kwestie) nie zgodzą się na MOJE warunki „nauczania domowego”, aby dziecko mogło po prostu idź do każdego z nauczycieli raz i od razu zaliczysz roczny kurs. (Należy zauważyć, że nie raz spotkałem się z tym problemem: tam, gdzie egzaminy na uczniów zewnętrznych zdają NORMALNI nauczyciele, uporczywie mówią, że dziecko NIE MOŻE zaliczyć całego programu na jednej wizycie !!! MUSI «wypracować WYMAGANE ilość GODZIN» tzn. absolutnie nie interesuje ich prawdziwa wiedza o dziecku, interesuje ich tylko CZAS spędzony na nauce i wcale nie widzą absurdalności tego pomysłu…)

Będą wymagać, aby dziecko przystąpiło do wszystkich testów na koniec każdego semestru (ponieważ nie może umieścić „myślnika” zamiast ćwierć oceny w zeszycie klasowym, jeśli dziecko jest na liście klas). Ponadto będą wymagać, aby dziecko miało zaświadczenie lekarskie i wykonało wszystkie szczepienia (a do tego czasu w żadnej klinice nie byliśmy w ogóle „zaliczeni”, a słowa „zaświadczenie lekarskie” przyprawiały mnie o zawrót głowy), w przeciwnym razie będzie „zarażać » inne dzieci. (Tak, zaraża zdrowiem i umiłowaniem wolności.) No i oczywiście od dziecka wymaga się udziału w „życiu klasy”: mycie ścian i okien w soboty, zbieranie gazet na terenie szkoły itp. .

Takie perspektywy tylko mnie rozśmieszały. Oczywiście odmówiłem. Ale reżyser zrobił dla mnie dokładnie to, czego potrzebowałem! (Tylko dlatego, że podobała jej się nasza rozmowa.) Mianowicie musiałam wypożyczać podręczniki do 7 klasy z biblioteki, żeby nie kupować ich w sklepie. I od razu zadzwoniła do bibliotekarki i kazała mi dać (bezpłatnie, za pokwitowaniem) wszystkie potrzebne podręczniki przed końcem roku szkolnego!

Więc moja córka czytała te podręczniki i spokojnie (bez szczepień i «uczestnictwa w życiu klasy») zdawała wszystkie egzaminy w innym miejscu, po czym odebraliśmy podręczniki.

Ale robię dygresję. Wróćmy do zeszłego roku, kiedy przyprowadziłem 10-latkę do „pierwszej klasy”. Dyrektorka zaproponowała mu testy do pierwszej klasy — okazało się, że wie wszystko. Druga klasa — wie prawie wszystko. Trzecia klasa — niewiele wie. Zrobiła dla niego program studiów i po chwili pomyślnie zdał egzaminy na 4 klasę, czyli „ukończył szkołę podstawową”. A jeśli chcesz! Mogłem teraz przychodzić do każdej szkoły i tam dalej studiować wraz z rówieśnikami.

Po prostu nie ma tego pragnienia. Nawzajem. Dla niego taka propozycja wydaje się szalona. Nie rozumie DLACZEGO normalna osoba powinna chodzić do szkoły.

Jak uczyć się w domu

Wielu rodziców uważa, że ​​jeśli dziecko uczy się w domu, to mama lub tata siedzą obok niego od rana do wieczora i przechodzą z nim cały program szkolny. Często słyszę takie komentarze: „Nasze dziecko chodzi do szkoły, ale NADAL siedzimy z nim codziennie do późnych godzin nocnych, dopóki wszystkie lekcje nie zostaną ukończone. A jeśli nie chodziłeś, to znaczy, że musisz siedzieć kilka godzin dziennie więcej!!!” Kiedy mówię, że nikt nie „siedzi” z moimi dziećmi, robiąc z nimi „lekcje”, po prostu mi nie wierzą. Myślą, że to brawura.

Ale jeśli naprawdę nie możesz pozwolić swojemu dziecku uczyć się bez twojego udziału (czyli zamierzasz „odrabiać z nim pracę domową” przez 10 lat), to oczywiście nauczanie w domu absolutnie nie jest dla ciebie odpowiednie. Początkowo zakłada pewną niezależność dziecka.

Jeśli jesteś gotów zgodzić się z myślą, że dziecko jest w stanie samodzielnie się uczyć (niezależnie od tego, jakie oceny otrzyma, bo może „3” za przedstawienie własnych myśli jest lepsze niż „5” za zapisanie ojca czy matki?), a następnie rozważ naukę w domu. W tym dlatego, że pozwoli to dziecku poświęcić mniej czasu na to, co od razu dostaje, a więcej czasu na to, czego nie od razu rozumie.

A potem wszystko zależy od światopoglądu rodziców. Z jakich celów sobie wyznaczyłeś. Jeśli celem jest „dobre świadectwo” (za przyjęcie na „dobrą uczelnię”), to jest jedna sytuacja. A jeśli celem jest zdolność dziecka do podejmowania decyzji i dokonywania wyborów, to jest zupełnie inaczej. Niekiedy możliwe jest osiągnięcie obu rezultatów poprzez wyznaczenie tylko jednego z tych celów. Ale to tylko efekt uboczny. Zdarza się, ale nie dla każdego.

Zacznijmy od najbardziej tradycyjnego celu — od «dobrego certyfikatu». Natychmiast określ dla siebie stopień swojego udziału w rozwiązaniu tego problemu. Jeśli to Ty będziesz o tym decydować, a nie Twoje dziecko, to musisz zadbać o dobrych wychowawców (którzy przyjdą do Twojego domu) i sporządzić (samodzielnie, lub razem z dzieckiem, lub razem z dzieckiem i jego nauczycieli) harmonogram zajęć. I wybierz szkołę, w której Twoje dziecko będzie zdawać egzaminy i testy. I który da mu dokładnie taki certyfikat, jaki chciałeś, na przykład jakąś specjalną szkołę w kierunku, w którym zamierzasz „przenieść” swoje dziecko.

A jeśli nie zamierzasz mieć pełnej kontroli nad procesem uczenia się (co wydaje mi się o wiele bardziej naturalne), to przyda się najpierw szczegółowo omówić z dzieckiem jego własne pragnienia, intencje i możliwości. Porozmawiaj z nim o tym, jaką wiedzę CHCE zdobyć i co jest gotów w tym celu zrobić. Wiele dzieci, które uczyły się w szkole, nie jest już w stanie planować własnych studiów. Potrzebują „pchnięcia” w postaci regularnej „pracy domowej”. W przeciwnym razie zawodzą. Ale łatwo to naprawić. Na początku naprawdę możesz pomóc dziecku zaplanować zajęcia, a może nawet ustawić dla niego jakieś zadania, a następnie, po „zaliczeniu” kilku przedmiotów w tym trybie, sam się tego nauczy.

Najłatwiejszym sposobem sporządzenia planu nauki jest obliczenie, ile czasu masz na naukę do egzaminów i ile informacji musisz w tym czasie „połknąć”. Na przykład Twoje dziecko zdecydowało się zdać 6 przedmiotów w ciągu sześciu miesięcy. Czyli średnio miesiąc na każdy podręcznik. (Dość.)

Potem bierzesz wszystkie te podręczniki i widzisz, że 2 z nich są dość cienkie i czytasz „na jednym tchem” (na przykład geografia i botanika). Decydujesz, że każdy z nich możesz opanować w 2 tygodnie. (Istnieje „dodatkowy” miesiąc, który możesz „oddać” na temat, który wydaje się najtrudniejszy dla twojego dziecka, na przykład język rosyjski z jego mylącymi zasadami.) Następnie spójrz, ile jest stron. Powiedzmy, że w podręczniku jest 150 stron tekstu. Oznacza to, że możesz przeczytać 10 stron przez 15 dni, a następnie ponownie przekartkować podręcznik za kilka dni, aby powtórzyć najtrudniejsze rozdziały, a następnie przystąpić do egzaminu.

Uwaga: pytanie dla tych, którzy uważają, że nauka w domu jest „bardzo trudna”. Czy Twoje dziecko może czytać 15 stron dziennie i pamiętać o czym to było? (Być może nawet pokrótce nakreśl sam sobie, używając własnych konwencji i rysunków.)

Myślę, że większość dzieci uzna to za zbyt łatwe. I woleliby czytać nie 15, ale 50 stron dziennie, żeby skończyć ten podręcznik nie w 10 dni, ale w 3! (Niektórzy nawet łatwiej to zrobić W JEDEN DZIEŃ!)

Oczywiście nie wszystkie podręczniki są łatwe do przeczytania, a to nie zawsze wystarcza. Jest też matematyka, gdzie trzeba rozwiązywać problemy, i rosyjski, gdzie trzeba pisać, a potem jest fizyka i chemia… Ale najlepsze sposoby na naukę bardziej złożonych przedmiotów są w procesie uczenia się. Trzeba tylko zacząć… A nawet jeśli coś nie wyjdzie, można znaleźć korepetytora z najtrudniejszego przedmiotu, na dwa, na trzy… Tuż przed tym warto dać dziecku możliwość samodzielnej nauki , wtedy przynajmniej zacznie rozumieć, co mu się nie udaje.

(Zapytałem znajomych, którzy zajmowali się korepetycjami: czy KAŻDE dziecko mogą uczyć swojego przedmiotu? A jakie trudności pojawiają się najczęściej? Co do „dowolnych” — to nie do końca prawda. Czasami zdarzały się takie dzieci, których nie można było nauczyć niczego. I zawsze były to dokładnie te dzieci, które ich rodzice ZMUSILI studiować. I odwrotnie, te dzieci, które wcześniej PRÓBOWAŁY samemu studiować ten przedmiot, ale coś im nie wyszło, posuwały się naprzód najlepiej. aby być bardzo pomocnym, dziecko zaczęło to rozumieć, co mu wcześniej umykało, a potem wszystko poszło dobrze.)

I na koniec znowu o moim osobistym doświadczeniu. Próbowaliśmy na różne sposoby: planowaliśmy (najczęściej już na pierwszym roku studiów jako ekstern) i pozwalaliśmy, aby wszystko „toczyło się”. Próbowali nawet zachęt finansowych. Na przykład przeznaczam pewną kwotę na naukę, która wystarcza na opłacenie trzech miesięcy zajęć z nauczycielami (przy nauce w systemie „konsultacja-test”). Jeśli dziecku uda się zdać wszystko dokładnie w 3 miesiące, to dobrze. Jeśli nie ma czasu, to tak jakby „pożyczam mu” brakującą kwotę, a potem będę musiał ją zwrócić (moje starsze dzieci miały źródła dochodów, regularnie pracowały na pół etatu). A jeśli przekaże szybciej, otrzyma pozostałe pieniądze jako „nagrodę”. (Nagrody zostały zdobyte w tym roku, ale pomysł się nie przyjął. Nie zrobiliśmy tego ponownie. To był tylko eksperyment, który był interesujący dla wszystkich uczestników. Ale po otrzymaniu wyników przestał być interesujący. My już rozumiem, jak to działa.)

Zazwyczaj moje dzieci same zastanawiały się, kiedy i jak będą się uczyć. Z roku na rok coraz rzadziej zadawałem im pytania dotyczące moich studiów. (Czasami sami zwracali się do mnie z pytaniami — pomogłem im, jeśli widziałem, że naprawdę potrzebują mojej pomocy. Ale nie przeszkadzałem w tym, co mogli zrobić sami.)

Jeszcze jedna rzecz. Wiele osób mówi mi: „Czujesz się dobrze, twoje dzieci są tak zdolne, że chcą się uczyć… Ale nie możesz zmusić naszych. Nie nauczą się, jeśli nie pójdą do szkoły.» Co do dzieci „zdolnych” — kwestia sporna. Mam normalne dzieci. Oni, jak wszyscy inni, mają „zdolność” do czegoś, a nie do czegoś. A uczą się w domu nie dlatego, że są „zdolne”, ale dlatego, że nic nie stoi na przeszkodzie, by zainteresować się nauką w domu.

Każde normalne dziecko ma ochotę na wiedzę (pamiętaj: od pierwszych lat życia zastanawia się, ile nóg ma krokodyl, dlaczego struś nie lata, z jakiego lodu jest zrobiony, gdzie latają chmury, bo właśnie to mógłbym uczyć się z podręczników szkolnych, gdybym postrzegał je po prostu jako «książki»).

Ale kiedy idzie do szkoły, zaczynają powoli, ale pewnie zabijać to pragnienie. Zamiast wiedzy narzucają mu umiejętność liczenia wymaganej liczby komórek z lewego brzegu zeszytu. Itd. Dalej idziemy, staje się gorzej. Tak, a zespół narzucił mu z zewnątrz. Tak, i mury państwowe (a ogólnie uważam, że nic nie działa dobrze w murach państwowych, ani rodzić dzieci, ani się leczyć, ani studiować, ani robić interesów, jednak to kwestia gustu i „nie ma dyskusji o gustach”, jak wiadomo).

W domu wszystko jest inne. To, co w szkole wydaje się nudne i nieprzyjemne, w domu wydaje się interesujące. Przypomnij sobie moment, w którym dziecko (nawet uczennica szkoły podstawowej) po raz pierwszy podnosi stos nowych podręczników. Jest zainteresowany! Ogląda okładki, przerzuca podręczniki, „najeżdża” na jakieś zdjęcia… I co dalej? A potem zaczynają się ankiety, oceny, zadania, notatki… I nie przychodzi mu do głowy otworzyć podręcznik tylko dlatego, że jest „ciekawy”…

A jeśli nie musi chodzić do szkoły i poruszać się w narzuconym mu tempie, wykonując po drodze setki niepotrzebnych czynności, to możesz spokojnie (po spaniu, spokojnym śniadaniu, pogawędce z rodzicami, zabawie z kotem — uzupełnij brakujące) otwórz ten sam podręcznik w odpowiednim momencie i Z ZAINTERESOWANIEM, aby przeczytać, co tam jest napisane. I wiedzieć, że nikt nie zadzwoni do tablicy z groźnym spojrzeniem i zarzuci, że nie pamiętasz wszystkiego. I nie uderzaj teczką w głowę. I nie powie rodzicom swojej opinii o twoich umiejętnościach…

Oznacza to, że w szkole wiedza, jeśli jest przyswajana, jest PRZECIWNA systemowi edukacji. A w domu są łatwo i bezstresowo trawione. A jeśli dziecku da się możliwość nie chodzenia do szkoły, to oczywiście na początku tylko odpocznie. Śpij, jedz, czytaj, chodź na spacer, baw się… Tyle, ile trzeba, żeby „zrekompensować” szkody wyrządzone przez szkołę. Ale prędzej czy później nadejdzie moment, kiedy będzie chciał wziąć podręcznik i po prostu przeczytać…

Jak komunikować się z innymi dziećmi

Łatwo. Normalne dziecko, oprócz kolegów z klasy, ma zwykle wielu innych znajomych: ci, którzy mieszkają w sąsiednim domu, przychodzą w odwiedziny do rodziców, odkryli, gdzie dziecko zajmowało się jakimś ciekawym biznesem… Jeśli dziecko chce się porozumieć, to zrobi znajdź sobie przyjaciół, niezależnie od tego, czy chodzi do szkoły. A jeśli nie chce, to nie musi. Wręcz przeciwnie, należy się cieszyć, że nikt nie narzuca mu komunikacji, gdy czuje potrzebę „zamknięcia się w sobie”.

Moje dzieci miały różne okresy: czasami mogły siedzieć w domu przez cały rok i komunikować się tylko z członkami rodziny (choć nasza rodzina nie była zawsze mała) i korespondować ze swoimi „wirtualnymi” znajomymi. A czasami „głowa” pogrążyła się w komunikacji. Ale co najważniejsze, sami wybierali, kiedy mają siedzieć samotnie, a kiedy „wychodzą publicznie”.

A „ludzie”, do których „wychodzili”, także wybierały same moje dzieci, nie był to „kolektyw kolegów z klasy” tworzony na chybił trafił. To zawsze byli ludzie, z którymi chcieli spędzać czas.

Niektórzy uważają, że dzieci „domowe”, nawet jeśli chcą się komunikować, po prostu nie mogą i nie wiedzą, jak to zrobić. Dość dziwna troska. Przecież dziecko nie mieszka w odosobnieniu, ale w rodzinie, w której od urodzenia musi się komunikować na co dzień. (Oczywiście, jeśli ludzie z twojej rodziny komunikują się ze sobą i nie przechodzą cicho, nie zauważając się nawzajem.) Tak więc główne „umiejętności komunikacyjne” kształtują się w domu, a nie w szkole.

Ale komunikacja w domu jest zwykle pełniejsza niż w szkole. Dziecko przyzwyczaja się do swobodnego dyskutowania na każdy temat, wyrażania swoich myśli, myślenia o myślach rozmówcy, zgadzania się z nimi lub sprzeciwu, wybierania ważkich argumentów w sporze… W domu często musi porozumiewać się z osobami starszymi od niego i „wiedzieć jak” komunikować się lepiej, lepiej, pełniej. A dziecko musi „podciągnąć się” do poziomu normalnej komunikacji dorosłych. Przyzwyczaja się do szacunku dla rozmówcy i budowania dialogu w zależności od sytuacji…

Zgadzam się, są tacy „rówieśnicy”, którzy tego wszystkiego nie potrzebują. Które przez «komunikację» rozumieją coś innego. Kto nie będzie prowadzić dialogów i szanować rozmówcę. Ale w końcu Twoje dziecko też nie będzie chciało komunikować się z takimi ludźmi! Wybierze innych, czyli tych, którymi sam będzie zainteresowany.

Kolejną ważną rzeczą jest zastraszanie i ataki nastolatków na tych, którzy w jakiś sposób różnią się od innych. Lub od tych, którzy pojawili się później niż inni w „zbiorze”. Na przykład, jeśli dziecko przenosi się do innej szkoły w wieku 14 lat, często okazuje się to dla niego trudnym sprawdzianem.

Przyznaję: moje starsze dzieci przeprowadzały takie „eksperymenty”. Interesujące było dla nich przymierzenie się do roli „nowicjusza”. Zaczęli chodzić do szkoły iz zainteresowaniem obserwowali zachowanie klasy. Niektórzy koledzy z klasy zawsze próbowali „szydzić”. Ale jeśli „przybysz” nie jest obrażony, nie oburzony, ale szczerze bawi się słuchając ich „kpiny”, to bardzo go to dziwi. Nie rozumieją, jak nie można się obrazić ich wyrafinowanymi metaforami? Jak możesz nie brać tego poważnie? I bardzo szybko zmęczą się „szyderstwem” za nic.

Inna część kolegów z klasy natychmiast stawia piętno „nie nasze”. Nie ubrana w ten sposób, nie nosząca tej samej fryzury, słuchająca niewłaściwej muzyki, mówiąca o niewłaściwych rzeczach. Cóż, moje dzieci same nie chciały być wśród „naszych”. I wreszcie trzecia grupa to ci, którzy od razu zainteresowali się rozmową z tym dziwnym „przybyszem”. Tych. to właśnie fakt, że „nie był taki jak wszyscy inni”, natychmiast odwrócił od niego drugą grupę i natychmiast przyciągnął do niego trzecią grupę.

A wśród tych „trzecich” byli właśnie tacy, którym brakowało normalnej komunikacji i którzy otaczali „dziwnego” przybysza uwagą, podziwem i szacunkiem. A potem, kiedy moje dzieci opuściły tę klasę (pozostały tam przez 3-4 miesiące — o ile miały siłę, by wstawać każdego ranka wcześnie rano, z naszym absolutnie „sowim” domowym stylem życia), niektórzy z tych kolegów z klasy pozostali ich bliskimi przyjaciele. Co więcej, niektórzy z nich nawet opuścili szkołę po nich!

A oto, co wywnioskowałem z tych „eksperymentów”. Moim dzieciom bardzo ŁATWE było budowanie relacji z nowym zespołem. Nie powodowały stresu i silnych negatywnych doświadczeń. Postrzegali „problemy” w szkole jako grę, a nie jako „tragedie i katastrofy”. Może dlatego, że podczas gdy ich koledzy z klasy chodzili do szkoły i zużywali energię na przezwyciężanie trudności, jakie przed nimi stawiała szkoła (wcześnie wstawać, dużo siedzieć, niedożywiony, przepracowany, kłócić się z kolegami i bać się nauczycieli), moje dzieci dorastały jak kwiaty , wolny i radosny. I dlatego stały się SILNIEJSZE.

Teraz o stosunku innych dzieci do tych, które nie chodzą do szkoły. Od 12 lat widzieliśmy różne rzeczy. Od głupiego śmiechu małych głupców („Ha ha ha! On nie chodzi do szkoły! Jest kretynem!”) ​​do dziwnych form zazdrości („Myślisz, że jesteś mądrzejszy od nas, jeśli nie chodzisz do do szkoły? obstawiają za pieniądze!”) i szczery podziw („Szczęśliwy Ty i Twoi rodzice! Chciałbym, żeby…”).

Najczęściej tak się działo. Kiedy znajomi moich dzieci dowiedzieli się, że nie chodzą do szkoły, wywołało to wielkie zdziwienie. Aż do szoku. Zaczęły się pytania, dlaczego, jak to możliwe, kto to wymyślił, jak trwają studia i tak dalej. Wiele dzieci po tym wróciło do domu, entuzjastycznie opowiadając rodzicom, że — okazuje się !!! — NIE MOŻESZ CHODZIĆ DO SZKOŁY!!! A potem — nic dobrego. Rodzice nie podzielali tego entuzjazmu. Rodzice wyjaśnili dziecku, że to „nie dla wszystkich”. Że niektórzy rodzice, w niektórych szkołach, niektórym dzieciom, innym płacą… A oni nie są «jakimi». I niech dziecko zapomni na zawsze. Bo w NASZEJ szkole to nie jest dozwolone! I wskaż.

A dziecko następnego dnia z ciężkim westchnieniem powiedziało do mojego syna: „Wszystko w porządku, nie MOŻESZ chodzić do szkoły, ale JA NIE MOGĘ. Moi rodzice powiedzieli mi, że w naszej szkole jest to zabronione”.

Czasem (podobno, jeśli dziecko nie było zadowolone z takiej odpowiedzi), zaczynali mu tłumaczyć, że jest NORMALNY, w przeciwieństwie do tych, którzy NIE CHODZĄ do szkoły. Były tu dwie kondygnacje. Albo wyjaśniono mu, że jego kolega (tj. moje dziecko, które nie chodzi do szkoły) jest w rzeczywistości upośledzony umysłowo, więc NIE MOŻE chodzić do szkoły. I wcale nie „nie chce”, jak próbowali sobie tutaj wyobrazić. I nie należy mu zazdrościć, ale wręcz przeciwnie, należy się cieszyć, że „jesteś normalny i MOŻESZ uczyć się w szkole !!!” Albo rodzice „przesunęli się” na drugą skrajność i powiedzieli, że trzeba mieć dużo pieniędzy, żeby dziecko nie chodziło do szkoły, ale po prostu „kupiło” mu oceny.

I tylko kilka razy w ciągu tych wszystkich lat rodzice z zainteresowaniem reagowali na taką historię. Najpierw szczegółowo wypytywali swoje dziecko, potem moje, potem mnie, a potem też zabrali swoje ze szkoły. Ku uciesze tego ostatniego. Mam więc na koncie kilkoro „uratowanych” dzieci ze szkoły.

Ale w większości przypadków znajomi moich dzieci po prostu myśleli, że moje dzieci mają szczęście z rodzicami. Bo nie chodzenie do szkoły, ich zdaniem, jest bardzo fajne, ale żaden „normalny” rodzic nie pozwoliłby na to swojemu dziecku. Cóż, rodzice moich dzieci są „nienormalni” (pod wieloma względami), więc mieli szczęście. I nie ma co próbować na tym sposobie życia, bo to są marzenia nieosiągalne.

Dzięki temu rodzice mają szansę na spełnienie „nieosiągalnego marzenia” swojego dziecka. Pomyśl o tym.

Czy moje dzieci lubią nie chodzić do szkoły?

Odpowiedź jest jednoznaczna: TAK. Gdyby było inaczej, po prostu poszliby do szkoły. Nigdy nie pozbawiałem ich takiej możliwości, a w ciągu ostatnich 12 lat było kilka prób, aby to zrobić. Sami byli zainteresowani porównaniem chodzenia do szkoły i wolności w domu. Każda taka próba dawała im jakieś nowe doznania (nie wiedzę! — nie nabyli wiedzy w szkole!) i pomagała zrozumieć coś ważnego o sobie, o innych, o życiu… Czyli niewątpliwie było to bardzo przydatne doświadczenie, ale za każdym razem wniosek był taki sam: w domu jest lepiej.

Myślę, że nie ma sensu wymieniać, dlaczego lepiej im w domu. I tak już wszystko jest jasne, możesz robić to, co cię interesuje, sam decydujesz co robić i kiedy, nikt Ci niczego nie narzuca, nie musisz wcześnie wstawać i dławić się komunikacją miejską… I tak dalej i tak dalej …

Moja córka tak opisała swoje doświadczenia związane z chodzeniem do szkoły: „Wyobraź sobie, że jesteś bardzo spragniony. Aby ugasić pragnienie („pragnienie” wiedzy), przychodzisz do ludzi (w społeczeństwie, do nauczycieli, do szkoły) i prosisz ich, aby ugasili twoje pragnienie. A potem związują cię, wyrywają 5-litrowe lewatywy i zaczynają wlewać w ciebie jakiś brązowy płyn w ogromnych ilościach… I mówią, że to gasi pragnienie… ”Gu.e.vato, ale szczerze.

I jeszcze jedno spostrzeżenie: osoba, która nie spędziła 10 lat w rodzinie szkolnej, wyraźnie różni się od innych. Coś w nim jest… Jak powiedziała o moim dziecku jedna nauczycielka — „patologiczne poczucie wolności”.

Z jakiegoś powodu po prostu nie mogę pożegnać się ze szkołą, po dwóch wydaniach listy mailingowej otrzymałem tyle listów, że nawet nie zdążyłem na nie odpowiedzieć. Prawie wszystkie listy zawierały pytania dotyczące nauczania w domu i prośby o dodatkowe informacje na ten temat. (Nie licząc tych krótkich listów, w których po prostu poinformowano mnie, że «otworzyłem oczy» niektórym rodzicom.)

Zaskoczyła mnie tak burzliwa reakcja na ostatnie 2 wydawnictwa. Wygląda na to, że subskrybenci listy mailingowej początkowo stali się osobami zainteresowanymi porodami domowymi, ale tutaj temat jest tak odległy od nich… Ale wtedy pomyślałem, że chyba wszystko jest już jasne o porodach domowych, ale nie o wysyłaniu dzieci do szkoły, ale niewielu decyduje. Terytorium nieznanego.

(„… przeczytałem i podskoczyłem radośnie: „Tu, tutaj to jest prawdziwe! Więc my też możemy to zrobić!” Uczucie porównywalne z podróżą do Moskwy, na seminarium na temat porodów domowych. Wydaje się, że wszystkie informacje są znane z książek, ale w naszym mieście nie ma z kim rozmawiać o porodzie domowym, a oto kilka rodzin, które rodziły w domu, i Sargunowie, którzy w tym czasie przyjęli około 500 urodzeń, a urodzili trzy z czwórki dzieci w domu.żeby wszystko potoczyło się dokładnie zgodnie z planem, było warte pieniędzy, które zapłaciliśmy za seminarium.Tak też jest z tymi numerami mailingowymi.BARDZO nas zainspirowało!Dziękujemy za tak szczegółowy i szczegółowy opis! »)

Dlatego postanowiłem „odsunąć” zaplanowane tematy i poświęcić kolejny numer na odpowiedzi na pytania czytelników. A jednocześnie opublikuj jeden ciekawy list.

Listy od czytelników i odpowiedzi na pytania

Pisanie: kiedy korzystać z edukacji domowej

„… Uderzyłem do szpiku kości! Dziękuję za OBJAWIENIE, dla naszej rodziny (a dla mnie osobiście) było to prawdziwe odkrycie, że można to zrobić i że ktoś już to robi. Lata szkolne wspominam z przerażeniem i pogardą. Nie lubię nazywać szkoły, boję się tylko, że moje przyszłe dzieci zostaną rozerwane na kawałki przez tego potwora, nie chcę, żeby cierpiały takie tortury… »

„…Twój artykuł mnie zszokował. Sama skończyłam liceum 3 lata temu, ale wspomnienia są wciąż świeże. Szkoła to dla mnie przede wszystkim brak wolności, kontrola nauczycieli nad dziećmi, straszny lęk przed brakiem odpowiedzi, krzykiem (dochodziło nawet do przeklinania). A do tej pory dla mnie ludzki nauczyciel jest czymś nie z tego świata, boję się ich. Niedawno koleżanka, która przez 2 miesiące pracowała jako nauczycielka, powiedziała, że ​​teraz to koszmar w szkole — w jej czasach jeden chłopak był tak upokorzony przez nauczycielkę, że ona, dorosła kobieta, chciała przewrócić się pod ziemię. A co się stało z dzieckiem? I są tak upokarzani prawie codziennie.

Inna historia, która przydarzyła się dalekiemu znajomemu mojej mamy — 11-letni chłopiec, podsłuchawszy rozmowę telefoniczną matki z nauczycielem (otrzymał 2), wyskoczył przez okno (przeżył). Nie mam jeszcze dzieci, ale bardzo się boję wysłać je do szkoły. Mimo wszystko, nawet w najlepszych, „przełamanie” dziecięcego „ja” ze strony nauczycieli jest nieuniknione. Ogólnie poruszyłaś bardzo interesujący temat. Nigdy czegoś takiego nie słyszałem…”

Odpowiedź Xenii

Ksenia:

Oczywiście nie każdy ma tak ponure wspomnienia ze szkoły. Ale sam fakt, że istnieją (i nie tylko dla jednej osoby, która być może jest „winna” za nieumiejętność „dostosowania się”, ale dla wielu!) daje do myślenia. Jeśli niektórym dzieciom szkoła wydaje się „potworem”, a te dzieci nie oczekują od nauczycieli „dobra i wieczności”, a jedynie upokorzenia i krzyku, to czy nie jest to wystarczający powód, aby „uratować” nasze dzieci przed takim ryzyko?

Przynajmniej nie spiesz się z powiedzeniem „mamy dobrą szkołę” lub „znajdziemy dobrą szkołę”. Spróbuj zrozumieć, czy Twoje dziecko potrzebuje szkoły iw tym konkretnym wieku. Spróbuj sobie wyobrazić, co dokładnie szkoła zrobi z Twoim dzieckiem i czy tego chcesz. I jak dokładnie Twoje dziecko zareaguje na tę „przeróbkę” swojej osobowości. (A czy sam chciałbyś być traktowany tak, jak traktuje się dzieci w szkole?)

Nie ma tu jednak ogólnych przepisów, jak w każdym biznesie. Z wyjątkiem „nie szkodzić”.

W niektórych sytuacjach pójście do szkoły może być bardziej korzystne niż pozostanie w domu, jeśli szkoła daje dziecku coś lepszego niż może dostać w domu. Najprostszym przykładem są niewykształceni rodzice, którzy piją alkohol i dom, w którym nie ma książek i komputerów, a ciekawi goście nie przychodzą. Oczywiście w szkole dziecko może dostać znacznie więcej niż w takim „domu”. Ale wierzę, że wśród czytelników listy mailingowej nie ma takich rodzin i być nie może.

Innym przykładem są rodzice, którzy wychodzą do pracy wcześnie rano i wracają późnym wieczorem, zmęczeni i obłąkani. Nawet jeśli dziecko jest bardzo zainteresowane komunikowaniem się z nimi i ich gośćmi (powiedzmy, w weekendy), będzie lubiło siedzieć w domu tylko wtedy, gdy nie jest zbyt towarzyskie i wie, jak cieszyć się samotnością. Jeśli nie wystarczy mu komunikować się tylko w weekendy, ale chce komunikować się codziennie, to oczywiście w szkole będzie mógł tę potrzebę zaspokoić.

Trzecim przykładem jest to, że rodzice są w stanie poświęcić swojemu dziecku dużo czasu, ale krąg jego zainteresowań jest zbyt odmienny od kręgu zainteresowań rodziców i ich przyjaciół. (Powiedzmy, że dziecko dorasta w rodzinie muzyków, która ma obsesję na punkcie programowania i nie potrafi połączyć trzech słów na ten temat.) W takiej sytuacji dziecko może równie dobrze znaleźć dla siebie w szkole odpowiedni krąg towarzyski.

Powtarzam więc: czasami pójście do szkoły jest zdecydowanie lepsze niż pozostanie w domu. To „czasami”, a nie „zawsze”. Zanim podejmiesz decyzję, czy to Twoje dziecko potrzebuje szkoły, zastanów się, czym się interesuje i gdzie będzie mógł lepiej realizować swoje zainteresowania: w domu czy w szkole. I czy jest wystarczająco silny, aby chronić się przed ingerencją rówieśników i nauczycieli w jego osobistą wolność.

Pisanie: podręczniki do klas podstawowych

„Nie jest dla mnie jasne, w jaki sposób twoje dzieci były zaręczone w wieku 7-9 lat. W końcu wciąż jest im trudno w tym wieku z podręcznikami, w których malowane są miękkie, twarde dźwięki itp. (najtrudniejsze jest zrozumienie podręczników kuzynki, ona ma 8 lat), trudno też rozgryźć matematykę, jak dziecko może samodzielnie zrozumieć dodawanie, dzielenie itp., Nawet jeśli już dobrze czyta, wydaje się dla mnie, że generalnie nie da się tego zrobić bez pomocy osoby dorosłej «.

Odpowiedź Xenii

Ksenia:

Całkowicie zgadzam się, że niewiele dzieci w wieku 7 lat jest zainteresowanych i rozumie wszystko, co jest napisane w podręcznikach szkolnych do klas podstawowych. (Oczywiście widziałem te podręczniki i byłem też zaskoczony, jak wszystko jest skomplikowane i zagmatwane, tak jakby autorzy postawili sobie za cel zaszczepienie dzieciom i rodzicom, że nikt sam tego nie zrozumie, więc idź do szkoły i posłuchaj nauczyciela ) Ale wyciągnęłam z tego inny wniosek, ale czy 7-letnie dziecko musi to wszystko rozumieć? Niech robi to, co go interesuje i co robi dobrze.

Kiedy stawiałam swoje „pierwsze kroki” w tym kierunku, czyli właśnie odebrałam dziecko ze szkoły i przeniosłam je do „nauki domowej”, wydawało mi się jeszcze, że trzeba zachować pozory, że dziecko porusza się „w równolegle» z rówieśnikami — w wieku 7 lat zdał egzaminy na stopień 1, w wieku 8 — na drugą i tak dalej. Ale wtedy (z trzecim dzieckiem) zdałem sobie sprawę, że nikt tego nie potrzebuje.

Jeśli 10-letnie dziecko bierze podręczniki do klas 1, 2, 3, to jest w stanie szybko i łatwo zrozumieć wszystko, co tam jest napisane. I prawie bez interwencji dorosłych. (Opowiedziała mi o tym również nauczycielka, która od ponad 10 lat zdaje egzaminy dla uczniów zewnętrznych do szkoły podstawowej: dzieci, które rozpoczynają naukę w wieku 9-10 lat, w ciągu kilku miesięcy przechodzą bez stresu całą szkołę podstawową. A ci, którzy zaczynają naukę w wieku 6-7 lat, poruszają się znacznie wolniej.. nie dlatego, że są głupsi!!!Po prostu nie są jeszcze gotowi, aby «przetrawić» takie tomy informacji i szybciej się męczą). warto zacząć w wieku 7 lat, aby ukończyć szkołę podstawową w wieku 10, jeśli to możliwe zacząć bliżej 10 i zrobić to kilka razy szybciej?

To prawda, jest tu jedna subtelność. Jeśli dziecko w wieku poniżej 9-10 lat nie tylko nie chodziło do szkoły, ale w ogóle nic nie robiło (leżało na kanapie i oglądało telewizję), to oczywiście raczej nie będzie w stanie szybko przejść przez cały program szkoły podstawowej i łatwo. Ale jeśli już dawno nauczył się czytać i pisać (choć nie w sposób, w jaki uczą w zeszytach), jeśli przez te wszystkie lata robił jakieś ciekawe rzeczy (czyli rozwinął się, a nie stał w miejscu), to program szkolny nie sprawia mu żadnych kłopotów.

Jest już przyzwyczajony do rozwiązywania „zadań”, które stawiał przed nim w niektórych innych obszarach działalności, a opanowanie szkolnego programu nauczania staje się dla niego po prostu „kolejnym zadaniem”. I z łatwością sobie z tym radzi, ponieważ nabył „umiejętności rozwiązywania problemów” w innych dziedzinach.

Pisanie: wybór i odpowiedzialność

„…Nie mogę uwierzyć, że dzieci przechodzą przez program szkolny bez pomocy dorosłych. I nie wygląda na to, że masz nauczycieli domowych, którzy stale pracują z twoimi dziećmi. Więc sam ich uczysz?

Odpowiedź Xenii

Ksenia:

Nie, rzadko ingeruję w „proces uczenia się”. Tylko jeśli dziecko ma konkretne pytanie, na które mogę mu odpowiedzieć.

Idę w drugą stronę. Staram się tylko przekazać im ideę (już od wczesnego dzieciństwa), że sami muszą dokonać wyboru i dołożyć starań, aby ten wybór urzeczywistnić. (Jest to umiejętność, której bardzo brakuje wielu dzieciom.) Czyniąc to, pozostawiam dzieciom PRAWO do dokonywania wyborów, które moim zdaniem nie są właściwe. Pozostawiam im prawo do popełniania własnych błędów.

A jeśli sami uznają, że POTRZEBUJĄ studiować szkolny program nauczania, to jest to już 90% sukcesu. Bo w tym przypadku nie uczą się „dla rodziców”, nie „dla nauczyciela” i nie „dla oceny”, ale dla siebie. I wydaje mi się, że wiedza zdobyta w ten sposób jest najwyższej jakości. Nawet jeśli są mniejsze.

I właśnie w tym widzę zadanie «edukacji» — nauczyć dziecko rozumienia, czego potrzebuje. Jemu, nie jego krewnym. Chcę, żeby moje dzieci uczyły się nie dlatego, że „każdy się uczy” albo „tak powinno być”, ale dlatego, że same tego potrzebują. Jeśli potrzebne.

To prawda, że ​​tutaj, podobnie jak i gdzie indziej, nie ma uniwersalnych „recept”. Jestem już na tej drodze z trzecim dzieckiem i za każdym razem natrafiam na NOWE przeszkody. Wszystkie moje dzieci mają zupełnie inny stosunek do szkoły i życia. A do każdego potrzebne jest specjalne podejście, zupełnie nowe, zupełnie inne od tego, co udało mi się już wymyślić. (Każde dziecko to nowa przygoda z nieprzewidywalnym skutkiem.)

List: motywacja do nauki

„…Chociaż kwestia motywowania dzieci do nauki pozostawała dla mnie aktualna. Cóż, dlaczego tego potrzebują? Jak motywowałeś? Mówiłeś, że bez edukacji nic w życiu nie osiągniesz? A może byli zainteresowani każdym nowym tematem i na tym zainteresowaniu cały temat został pokonany?

Odpowiedź Xenii

Ksenia:

Nie mam podejścia „systemowego”. Raczej po prostu porozmawiaj o życiu. Na przykład dzieci dość wyraźnie wyobrażają sobie, z czego składa się moja praca — jeśli to możliwe, bardzo szczegółowo odpowiadam na wszystkie pytania dzieci. (Cóż, na przykład moja 4-letnia córka siada mi na kolanach, kiedy redaguję tekst, i klika nożyczki, kiedy wybieram niepotrzebny kawałek — z jej punktu widzenia „pracuje” ze mną i razem sposób, w jaki powiem jej szczegółowo, co robimy i dlaczego.Mogę „stracić” na tym 10-15 minut, ale jeszcze raz porozmawiam z dzieckiem.)

A dzieci rozumieją, że taką pracę wykonują zwykle ludzie, którzy otrzymali pewną wiedzę i wiedzą, jak zrobić coś, co wymagało specjalnej nauki. I jakoś naturalnie mają pomysł, że najpierw musisz się nauczyć, abyś później mógł robić w życiu to, co lubisz i czym się interesujesz.

A to, co dokładnie ich interesuje, to to, czego sami szukają. Nie mam ochoty ingerować w ten proces. Jeśli nie ograniczysz dostępu do informacji, dziecko znajdzie to, czego potrzebuje. A gdy zainteresowanie już się uformuje, oczywiście chętnie będę kontynuował rozmowy na te tematy tak długo, jak będę mógł. Od pewnego momentu dziecko „prześciga” mnie w tym, co go interesuje, a ja pozostaję tylko zainteresowanym słuchaczem.

Zauważyłam, że w wieku 10-11 lat moje dzieci zwykle stają się dla mnie „źródłem informacji”, potrafią już opowiedzieć mi wiele rzeczy, o których nigdy nie słyszałam. I wcale mnie nie denerwuje, że każdy z nich ma swoją „sferę zainteresowań”, która nie obejmuje większości „przedmiotów szkolnych”.

List: co jeśli nie chcą się uczyć?

„… A co zrobiłeś w przypadku złośliwego kilkudniowego „odpoczynku” dziecka ze szkoły?”

Odpowiedź Xenii

Ksenia:

Nie ma mowy. Teraz jest już październik, a mój syn (jak „piątoklasista”) wciąż nie pamięta, że ​​czas na naukę. Kiedy sobie przypomni, porozmawiamy na ten temat. Starsze dzieci zwykle pamiętały gdzieś do lutego, a do kwietnia zaczęły się uczyć. (Nie sądzę, że trzeba uczyć się codziennie. Przez resztę czasu nie plują w sufit, ale też coś robią, to znaczy „mózgi” nadal działają.)

List: czy potrzebujesz kontroli?

„… A jak byli w domu w ciągu dnia? Pod Twoim nadzorem, czy była niania, babcia… A może byłeś sam w domu od pierwszej klasy?

Odpowiedź Xenii

Ksenia:

Zdałem sobie sprawę, że nie chcę już iść do pracy, kiedy urodziło się moje drugie dziecko. A od wielu lat pracuję tylko w domu. Dlatego dzieci bardzo rzadko zostawiano same w domu. (Tylko wtedy, gdy sami chcą zaspokoić swoją potrzebę samotności, którą ma każdy człowiek. Dlatego, gdy cała rodzina gdzieś jedzie, jedno z dzieci może śmiało powiedzieć, że chce zostać w domu sam i nikt się nie zdziwi. )

Ale nie mieliśmy też „nadzoru” (w sensie „kontroli”): ja zajmuję się swoim biznesem, oni robią swoje. A jeśli istnieje potrzeba komunikacji — można to zrobić niemal w każdej chwili. (Jeśli robię coś pilnego lub ważnego, po prostu mówię dziecku dokładnie, kiedy mam przerwę w pracy. Często do tego czasu dziecko ma czas na zrobienie herbaty i czeka na mnie w kuchni Dla komunikacji.)

Jeśli dziecko naprawdę potrzebuje mojej pomocy, a ja nie jestem zajęta pilną pracą, to oczywiście mogę odłożyć swoje sprawy na bok i pomóc.

Prawdopodobnie gdybym szła do pracy na cały dzień, moje dzieci uczyłyby się inaczej. Może chętniej pójdą do szkoły (przynajmniej na pierwszych latach studiów). A może wręcz przeciwnie, ucieszyłyby się, gdyby poczuły całkowitą niezależność i niezależność i chętnie siedziałyby same w domu.

Ale nie mam tego doświadczenia i nie sądzę, żebym kiedykolwiek miał. Tak bardzo lubię przebywać w domu, że chyba nigdy nie wybiorę innego sposobu życia.

List: co jeśli lubisz nauczyciela?

„…Jestem zdziwiony, że przez cały czas nauki Wasze dzieci nie spotkały w szkołach przynajmniej jednego ciekawego nauczyciela przedmiotu. Czy naprawdę nie chcieli głębiej studiować żadnego z przedmiotów (nie tylko opanować szkolne minimum)? W wielu przedmiotach podręczniki szkolne są dość ubogie (nudne, źle napisane, po prostu przestarzałe lub nieciekawe). Dobry nauczyciel znajduje różnorodne materiały do ​​lekcji z różnych źródeł, a takie lekcje są bardzo ciekawe, nie mają ochoty rozmawiać z kolegą, czytać książki, odrabiać zadań domowych z algebry itp. notatki z podręcznika i powtórz blisko tekstu. Czy tylko ja mam tyle szczęścia do nauczycieli? Lubiłam chodzić do szkoły. Podobała mi się większość moich nauczycieli. Chodziliśmy na piesze wycieczki, rozmawialiśmy na różne tematy, dyskutowaliśmy o książkach. Pewnie dużo bym stracił, gdybym siedział w domu i opanowywał podręczniki… »

Odpowiedź Xenii

Ksenia:

Krótko mówiąc, wszystkie te możliwości, o których piszesz, są dostępne nie tylko dla tych, którzy chodzą do szkoły. Ale postaram się odpowiedzieć na wszystko po kolei.

Jeśli dziecko jest zainteresowane jakimś konkretnym przedmiotem, którego nie można uczyć się w domu, możesz iść do szkoły tylko na te lekcje, a wszystko inne wziąć jako uczeń zewnętrzny. A jeśli nie interesuje go chemia i fizyka, możesz zdać egzamin bez żadnych eksperymentów. Nauczanie w domu pozwala nie marnować czasu na to, czym dziecko nie jest zainteresowane.

Jeśli chodzi o ciekawych nauczycieli, oczywiście byli tacy. Ale czy to dobry powód, żeby iść do szkoły? W domu wśród gości nie zabrakło nie mniej ciekawych osób, z którymi można było porozumiewać się jeden na jednego, a nie w tłumie, na te same tematy. Ale komunikacja osobista jest o wiele ciekawsza niż siedzenie w klasie wśród tłumu uczniów.

Jeśli chodzi o dogłębne studiowanie poszczególnych przedmiotów — czy jest to konieczne w szkole? Istnieje wiele książek i innych źródeł informacji na ten temat. Ponadto w szkole istnieją „ramy” ustalone przez program, ale nie ma ram do samodzielnej nauki. (Na przykład w wieku 14 lat mój syn był już dość biegły w języku angielskim i zdał egzaminy szkolne „w locie”, nawet nie wiedząc z góry, o co tam zapytają. No cóż, po co mu szkolny angielski, nawet z dobrym nauczycielem? )

Piszesz, że dobry nauczyciel oprócz podręczników korzysta z różnorodnych materiałów, ale ciekawskie dziecko również znajduje różnorodne materiały, jeśli interesuje go ten temat. Książki, encyklopedie, Internet — cokolwiek.

O kampaniach i rozmowach na abstrakcyjne tematy. Więc moje dzieci nie siedziały same w domu. Zrobili to samo! Tylko nie z „kolegami z klasy”, ale z przyjaciółmi (którzy jednak byli starsi, a przez to jeszcze ciekawsi). Nawiasem mówiąc, można było wędrować z kolegami nie tylko w czasie ferii szkolnych, ale o każdej porze roku i na dowolną liczbę dni.

Na przykład moja córka ma aż 4 firmy „wędrujące” (zabierano ją na takie wyprawy od 12 roku życia) — wspinaczy, grotołazów, kajakarzy i tych, którzy po prostu uwielbiają długo mieszkać w lesie. A między wycieczkami często odwiedzają nas w domu, a moje inne dzieci też ich znają i też mogą wybrać się na jakąś wycieczkę z siostrą. Jeśli chcą.

List: znajdź dobrą szkołę

„… Czy nie próbowałeś właśnie znaleźć dobrej szkoły z dobrymi nauczycielami? Czy we wszystkich szkołach, które wypróbowałeś, nie ma czegoś ciekawego, czego warto się nauczyć?

Odpowiedź Xenii

Ksenia:

Moje dzieci same próbowały, kiedy chciały. Na przykład w ostatnich 2 latach szkolnych moja córka uczyła się w pewnej szkole specjalnej, do której bardzo trudno było się dostać (sama znalazła tę szkołę, doskonale zdała egzaminy i uczyła się tam przez 2 lata w trybie „codziennym”) .

Chciała tylko spróbować, czym jest medycyna, a w tej szkole odbyli staż w szpitalu, a wraz z dyplomem otrzymała dyplom pielęgniarstwa. Nie widziała innego sposobu na zbadanie „pod spodem medycyny”, więc dokonała takiego wyboru. (Nie jestem zadowolony z tego wyboru, ale nigdy nie pozbawiłbym jej prawa do samodzielnego wyboru, podjęcia decyzji i osiągnięcia celu. Myślę, że to jest główna rzecz, której jako rodzic powinienem był uczyć ją.)

List: dlaczego dziecko powinno zarabiać dodatkowe pieniądze?

„… Wspomniałeś, że twoje dzieci pracowały w niepełnym wymiarze godzin i miały pewne źródła dochodu w tych miesiącach, kiedy nie chodziły do ​​szkoły. Ale dlaczego jest to konieczne? Poza tym w ogóle nie rozumiem, jak dziecko może zarobić dodatkowe pieniądze, skoro nawet dorosłym trudno jest znaleźć pracę? Mam nadzieję, że nie wyładowali wagonów?

Odpowiedź Xenii

Ksenia:

Nie, nie myśleli o wozach. Wszystko zaczęło się od tego, że sam zaproponowałem mojemu najstarszemu synowi (który miał wtedy 11 lat) trochę pracy dla mnie. Czasami potrzebowałem maszyny do pisania do pisania w różnych językach, w tym fińskim. A mój syn zrobił to bardzo szybko i z wysoką jakością — i zrobił to za taką samą opłatę, jaka została ustalona dla „zagranicznych” maszynistek. Potem stopniowo zaczął tłumaczyć proste dokumenty (oczywiście potem jego praca była dokładnie sprawdzana, ale jako „uczeń” idealnie mi odpowiadał), a nawet pracował dla mnie jako kurier od 12 roku życia.

Potem, gdy mój syn dorósł i zaczął mieszkać osobno, został „zastąpiony” przez moją najstarszą córkę, która również pracowała dla mnie jako maszynistka i kurier. Razem z mężem pisała też recenzje do czasopism — mieli jasny podział obowiązków przy przygotowywaniu tych materiałów i otrzymywała pewną część wynagrodzenia. Miesięczny.

Dlaczego jest to potrzebne? Wydaje mi się, że uświadamiam sobie ich miejsce w świecie materialnym. Wiele dzieci ma bardzo mgliste pojęcie o tym, czym są pieniądze i skąd pochodzą. (Znam całkiem dorosłe „dzieciaki” (powyżej 20 lat), które potrafią zmusić swoją mamę do wiosłowania, ponieważ nie kupiła im swetra ani nowego monitora.)

Jeśli dziecko próbowało wykonać jakąś pracę za pieniądze, ma jaśniejsze pojęcie, że wszelkie pieniądze są powiązane z czyjąś wysiłkami. I jest zrozumienie odpowiedzialności, którą bierzesz na siebie, podejmując się jakiejś pracy.

Ponadto dziecko po prostu otrzymuje przydatne doświadczenie życiowe, uczy się jak najlepiej wydawać zarobione pieniądze. W końcu nie wszyscy wiedzą, jak to zrobić, ale nie uczą tego w szkole.

I jeszcze jeden pożyteczny «efekt uboczny» — praca, co dziwne, pobudza pragnienie wiedzy. Próbując zarobić pieniądze, dziecko zaczyna rozumieć, że ilość pieniędzy zależy od tego, co może zrobić. Możesz być kurierem, załatwić sprawy i zarobić niewiele lub napisać artykuł i otrzymać taką samą kwotę w znacznie krótszym czasie. A możesz nauczyć się czegoś innego i zarabiać jeszcze więcej. Zaczyna myśleć o tym, czego tak naprawdę chce od życia. I próbując znaleźć najlepszy sposób na osiągnięcie tego celu. Często najlepszym sposobem jest nauka! Podeszliśmy więc do odpowiedzi na pytanie o stymulowanie nauki z innej perspektywy.

A teraz — obiecany ciekawy list.

Pisanie: doświadczenie w nauczaniu domowym

Wiaczesław z Kijowa:

Chciałbym podzielić się niektórymi moimi doświadczeniami (w większości pozytywnymi, „choć nie bez strat”) i moimi przemyśleniami na temat „nie chodzenia do szkoły”.

Moje doświadczenie jest moje, a nie doświadczenie moich dzieci — to ja nie chodziłem do szkoły, a raczej prawie nie chodziłem. Okazało się, że tak „na własną rękę”: mój ojciec wyjechał do pracy w odległej wiosce, z kilku dość oczywistych powodów nie było sensu przenosić się do miejscowej szkoły (która była zresztą oddalona o jakieś siedem kilometrów). Z drugiej strony był to do pewnego stopnia świadomy wybór: moja mama została w Moskwie iw zasadzie nigdzie nie mogłam jechać. Żyłem tak samo tu i tam. Generalnie pozostawałem nominalnie przydzielonym do szkoły w Moskwie i studiowałem, siedząc w wiejskiej chacie czterysta kilometrów od tego miasta-bohatera.

Swoją drogą: to było przed 1992 rokiem i wtedy nie było podstaw prawnych, ale zawsze można się zgodzić, formalnie kontynuowałem naukę w jakiejś klasie. Oczywiście pozycja reżysera jest ważna (a on, „pierestrojka” liberał, wydawał się po prostu zainteresowany moją sprawą). Ale w ogóle nie pamiętam, żeby były jakieś przeszkody ze strony nauczycieli (choć oczywiście było zaskoczenie i nieporozumienie).

Początkowo rodzice naciskali i po raz pierwszy mama poszła i zgodziła się z dyrektorem, ale potem, przed kolejnymi zajęciami, poszła, negocjowała, brała podręczniki itp. już ja. Polityka rodzicielska była niespójna, potem byłam zmuszona wykonywać wszystkie ćwiczenia z podręczników z algebry i innych geometrii pod rząd, potem przez wiele miesięcy zapomniano, że generalnie „jak się uczyłam”. Dość szybko zdałem sobie sprawę, że to śmieszne przechodzić przez tę herezję przez ROK i albo zdobywam więcej punktów (z nudów), albo szybciej się uczę.

Po zdaniu egzaminów na jedne zajęcia na wiosnę, na lato zabrałam podręczniki do następnych, a jesienią zostałam przeniesiona (po dość łatwej procedurze) przez zajęcia; W następnym roku wziąłem trzy zajęcia. Potem zrobiło się trudniej, a ostatnie zajęcia uczyłem się już „normalnie” w szkole (wróciliśmy do Moskwy), choć to też stosunkowo, chodziłem do szkoły dwa, trzy dni w tygodniu, bo były inne rzeczy, pracowałem częściowo -czas, dużo uprawiałem sport itp.

Opuściłem szkołę w wieku 14 lat. Mam dzisiaj 24 lata i może nagle kogoś to zainteresuje, powiedzmy, czy ktoś rozważa „plusy” i „minusy” takiego systemu? — spróbuj ustalić, co mi to doświadczenie dało, czego mnie pozbawiło i jakie są w takim przypadku pułapki.

Ciała stałe:

  • Uciekłem z koszarowej atmosfery szkoły. Włosy stają mi dęba, kiedy moja żona (która jak zwykle skończyła szkołę i zdobyła złoty medal) opowiada mi o swoich szkolnych doświadczeniach, jest mi to po prostu obce i bardzo się z tego cieszę. Nie są mi znane te wszystkie idiotyzmy z komórkami z krawędzi strony, „życie zespołu” itp.
  • Mogłem zarządzać swoim czasem i robić to, co chciałem. Chciałem dużo rzeczy, chociaż żaden z przedmiotów, którymi się wtedy entuzjastycznie i bardzo zaangażowałem, np. rysowanie, nigdy mi się nie przydał, a to nie stało się moim zawodem itp. Nie przesadzaj z umiejętnością 11-12-letnie dziecko na wybór przyszłego zawodu. Co najwyżej udało mi się sformułować to, czego nigdy bym nie zrobił, co już jest dobre — nie poświęciłem wiele wysiłku na te wszystkie algebry i inne geometrie… (Moja żona na przykład mówi, czego nie mogła zrobić i że była zmuszona zrezygnować w ostatnich klasach szkoły, bo nie miałam czasu na odrabianie lekcji! Nie miałam takiego problemu, poświęciłam programowi szkolnemu akurat tyle czasu, żeby zdać i zapomnieć, spokojnie czytałem sobie przez kilkadziesiąt lat akta magazynów „Technologia-Młodzież” i „Nauka i Religia”, bieganie w butach przełajowych, mielenie kamieni na proszek (na naturalną farbę używaną do malowania ikon) i wiele więcej.)
  • Udało mi się wcześniej skończyć szkołę i zyskać przewagę, na przykład w obliczu „honorowego obowiązku” czającego się we mnie (jak u każdego zdrowego mężczyzny) na horyzoncie. Natychmiast wszedłem do instytutu i ruszamy… Ukończyłem go w wieku 19 lat, wstąpiłem do szkoły podyplomowej…
  • Mówią, że jeśli nie uczysz się w szkole, w instytucie będzie trudno, chyba że oczywiście pójdziesz do jednego. Nonsens. W instytucie już (a im dalej — tym bardziej) to nie komórki z brzegu strony są ważne, ale umiejętność samodzielnej pracy, którą właśnie osiąga (jakoś niezręcznie to brzmi, ale to prawda) przez doświadczenie samodzielnej pracy, które miałam. Było mi znacznie łatwiej niż wielu kolegom z klasy, bez względu na to, ile lat byli starsi ode mnie, podążać ścieżką pracy naukowej, nie potrzebowałem opieki ze strony przełożonego itp. Właściwie teraz zajmuję się pracą naukową i całkiem skutecznie.
  • Oczywiście nie mam certyfikatu „Pyaterochny”. I jest mało prawdopodobne, żebym zdobył złoty medal zupełnie sam, bez korepetytorów itp., nawet gdybym sobie takie zadanie postawił. Ale czy jest tego warta? To dla kogoś takiego. Dla mnie zdecydowanie nie warto.
  • Są jednak rzeczy, które mogą się przydać w życiu, ale których dziecko nie może nauczyć się samodzielnie (oczywiste jest, że są faceci o różnych zdolnościach do różnych przedmiotów itp., ale mówię tylko o moim doświadczeniu…) . Na przykład języki. Od moich prób samodzielnego przerzucania podręczników na przemian po angielsku i niemiecku w latach szkolnych, nie zniosłem absolutnie niczego. Później musiałam to z wielkim trudem nadrobić, a do tej pory języki obce (a ich znajomość jest dla mnie bardzo ważna ze względu na specyfikę mojej działalności!) mam słaby punkt. Nie mówię, że języka można się uczyć w szkole, po prostu jeśli jest jakiś nauczyciel, to nauka języka jest dużo łatwiejsza, a nauka, przynajmniej teoretycznie, jest realistyczna.
  • Tak, osobiście miałem problemy z komunikacją. Widać, że taka jest specyfika mojego przypadku, nie miałam z kim porozumieć się na podwórku, w kręgach itp. Ale kiedy wróciłam do szkoły, były problemy. Nie powiem, że było to dla mnie bolesne, chociaż jest to oczywiście nieprzyjemne, ale przed instytutem po prostu tak naprawdę z nikim się nie kontaktowałem. Ale wyjaśnię: mówimy o rówieśnikach. Z drugiej strony bardzo łatwo było mi komunikować się z „dorosłymi”, a później z nauczycielami i „szefami” w ogóle, przed którymi było wielu facetów, jak to powiedzieć, o takim samym statusie jak ja, nieśmiały. Ciężko mi powiedzieć co się stało w końcu minus czy plus. Raczej na plus, ale okres braku komunikacji z kolegami i rówieśnikami w ogóle nie był szalenie przyjemny.

Takie są wyniki tego doświadczenia.

Odpowiedź Xenii

Ksenia:

„Opuściłem szkołę w wieku 14 lat.” To jest kwestia, która mnie najbardziej interesuje. Moje dzieci nie chciały opuszczać zajęć, po prostu przeszły program kolejnej klasy pod koniec roku szkolnego, a potem przez 9-10 miesięcy (od czerwca do kwietnia) w ogóle nie pamiętały o szkole.

Zapytałem znajomych, czyje dzieci wcześnie poszły na uniwersytety — jak się tam czują? Wśród osób starszych, z pewną odpowiedzialnością za siebie (którą w szkole niejako przypisuje się nauczycielom)? Powiedzieli mi, że nie odczuwają żadnego dyskomfortu. Nastolatkowi jeszcze łatwiej komunikować się z dorosłymi (z osobami w wieku 17-19 lat lub starszymi) niż z rówieśnikami. Ponieważ wśród rówieśników jest coś takiego jak „konkurencja”, która często przeradza się w pragnienie „poniżania” innych w celu „wyniesienia się”. Dorośli już tego nie mają. Co więcej, nie mają ochoty „umniejszać” nastolatka, który jest o kilka lat młodszy, w ogóle nie jest ich „konkurentem”. Czy możesz opowiedzieć nam więcej o swoich relacjach z kolegami z klasy?

Odpowiedź Wiaczesława

Wiaczesław:

Relacje były bardzo dobre. Właściwie ze szkoły nie utrzymywałem żadnych znajomości, a nawet przyjaznych relacji; Nadal utrzymuję kontakt z wieloma kolegami z klasy (piąty rok po ukończeniu studiów). Nigdy nie było z ich strony żadnego negatywnego nastawienia, arogancji, czy czegokolwiek innego. Podobno ludzie są «dorosłymi» i, jak zauważyłeś, nie postrzegali mnie jako konkurenta… Dopiero teraz postrzegałem ich jako konkurentów.

Musiałem sobie udowodnić, że nie jestem „mały”. Więc trochę psychologicznych — cóż, właściwie nie problemów… ale był pewien dyskomfort. A potem — cóż, w instytucie są dziewczyny, są takie „dorosłe” i tak dalej, ale ja? Wydaje się sprytne, podciągam się dwadzieścia razy i biegam każdego ranka, ale nie wzbudzam nimi zainteresowania…

Niemniej jednak były rzeczy, w których odczuwano różnicę wieku. Nie miałem, jakby to powiedzieć, pewnego doświadczenia w dziedzinie różnych „bzdury”, które można wyłowić od rówieśników w szkole (oczywiście w ostatnim roku, kiedy „tak jakby się uczyłem”, aktywnie łapałem te głupoty , ale różnica między życiowym „tłem” a pierwszymi oczywiście była odczuwalna).

Możesz sobie wyobrazić, jak było to postrzegane w okresie dojrzewania. Ale taki „dyskomfort” (raczej warunkowy; starałem się tylko przypomnieć, czy jest coś, w czym odczuwa się różnicę wieku) był na uczelni dopiero na samym początku, na pierwszym roku.

Posłowie

Mam nadzieję, że odpowiedziałem już na główne pytania czytelników. Różne drobne zadania, które pojawiają się po drodze (gdzie znaleźć odpowiednią szkołę dla ucznia z zewnątrz, gdzie zdawać testy do klas podstawowych, jak pomóc dziecku „zaangażować się” w naukę w domu itp.) zostaną rozwiązane samodzielnie po akceptujesz ostateczną decyzję. Najważniejsze to dokonać wyboru i spokojnie podążać za celem. Zarówno ty, jak i twoje dzieci. Życzę powodzenia na tej ścieżce.

Dodaj komentarz