Uciekli z wojny. „Uczyłem się podawać chemię z Internetu”

Minęło 20 lat. „Szpital na szynach”, specjalnie wyposażony pociąg z dziećmi z Ukrainy, przyjeżdża na dworzec w Kielcach. Mali pacjenci cierpią na raka i choroby krwi. Wśród nich jest także 9-letni Danyło z Sum, jego matka Julia i siostra Valeria. Chłopiec ma gwiaździaka włoskowatego. Bez chodzenia, bez czucia od pasa w dół. Kiedy wybuchła wojna, otrzymywał chemioterapię. Jego leczenie będzie kontynuowane dzięki St. Jude, Fundacji Herosi oraz Polskiemu Towarzystwu Onkologii i Hematologii Dziecięcej, kierowanemu przez prof. Wojciecha Młynarskiego.

  1. Danyło nie miał nawet ośmiu lat, gdy zdiagnozowano u niego raka. Nacisk guza sprawił, że chłopiec stracił czucie od pasa w dół
  2. Gdy napadli na Ukrainę, Danyło przechodził chemioterapię. Rodzina musiała uciekać. Aby leczenie było kontynuowane, matka sama podała mu kroplówki. Ze świecami i latarkami
  3. Matka Danyły, Julia, dowiedziała się o możliwym ratunku z Internetu. Chłopiec wyruszył niebezpieczną ścieżką do Kliniki Jednorożców. Mariana Wilemskiego w Bocheńcu
  4. Co się dzieje na Ukrainie? Śledź transmisję na żywo
  5. Więcej informacji można znaleźć na stronie głównej Onetu

Musieli uciekać z s. „Uczyłem się podawać chemię z Internetu”

Danylo z Sumy na Ukrainie był małym dzieckiem, kiedy odkrył, że jego pasją jest jazda na rowerze. Miał ich kilku, marzył o zostaniu w przyszłości kolarzem. Wtedy zaczęło się dziać coś złego. Mięśnie nóg odmówiły współpracy, zaczął słabnąć. Rodzice natychmiast zabrali go do lekarza. Rozpoczęła się seria badań, chłopiec był wysyłany od jednego eksperta do drugiego. Nikt nie wiedział, na czym polega problem. Rodzice jednak nie poddawali się i szukali odpowiedzi. Ten został znaleziony w marcu 2021 roku. Diagnoza była druzgocąca: gwiaździak włoskowaty. Guz znajduje się w rdzeniu kręgowym chłopca. Nie miał wtedy nawet ośmiu lat.

Danyło trafił do szpitala w Kijowie, gdzie był operowany. Guz został usunięty, ale tylko częściowo. Chłopiec wracał do zdrowia i przechodził rehabilitację, która nie przyniosła oczekiwanych rezultatów. Okres świąteczny w 2021 roku przyniósł rodzinie kolejną tragiczną wiadomość: guz zaczął ponownie rosnąć. Dlatego lekarze postanowili podać dziecku chemioterapię. Danyło był leczony, gdy Nasz Kraj zaatakował Ukrainę. Brał ją dopiero od dwóch tygodni.

Podczas bombardowań Danyło przebywał na piątym piętrze szpitala w Sumach. Za każdym razem, gdy wyły syreny, chłopca trzeba było znosić samemu, a potem wnosić na górę. Dlatego konieczne było podjęcie radykalnej decyzji: rodzina z chorym chłopcem wyruszyła do oddalonego o 120 km miasta jego pochodzenia. Ze względu na sytuację podróż trwała 24 godziny. Musieli robić przerwy w domach obcych ludzi – dobrych ludzi, którzy dawali im schronienie.

– Kiedy dotarliśmy do rodzinnego miasta, musieliśmy samodzielnie kontynuować chemioterapię – mówi w rozmowie z Medonetem Julia, mama Danyły. – Jestem kucharzem, a nie pielęgniarką czy lekarzem. Nie miałem pojęcia, jak to zrobić. Nauczyłem się podawać chemię z Internetu. Nie mieliśmy prądu, więc wszystko było załatwione przy świecach i latarkach. Tylko w ten sposób mogłem sprawdzić, czy płyn dociera do żyły mojego syna.

Danyło ma 8-letnią siostrę Valerię. Podczas jego leczenia moja mama postanowiła rozdzielić rodzeństwo. Dziewczyna trafiła do babci, gdzie przez dwa tygodnie mieszkała w piwnicy.

– Nie wiedziała, czy to dzień, czy noc. Nie było wody, prądu, toalety. Musiała uporać się z wiadrem – mówi Julia.

Po miesiącu i pierwszym bloku chemioterapii Julia dowiedziała się w Internecie, że fundacja z Ukrainy organizuje ewakuację dzieci z chorobą nowotworową do Polski. Aby jednak podróż była możliwa, mały pacjent musi być w Kijowie lub we Lwowie. Miasto, w którym się znajdowali, było otoczone s. Ucieczka wiązała się z dużym ryzykiem – na ulicach leżały ciała zmarłych, w tym dzieci.

– W tym czasie nie było zielonych korytarzy pozwalających na bezpieczne wyjście z miasta. Jedyną opcją były prywatne samochody osób, które organizowały własne podróże do Kijowa. To była wojna partyzancka, bez gwarancji, że przejście będzie bezpieczne. Moglibyśmy wejść, ale na własne ryzyko. Nie wiedziałem, czy dotrzemy tam żywi, ale nie mieliśmy wyboru.

Julia zabrała ze sobą Valerię i Danyło i wyruszyła. Jej mąż został już wcielony do wojska. Dopóki jego chory syn przebywał na wsi, był względnie bezpieczny. Mógł być blisko swojej rodziny, stawiać barykady i chronić miasto. Wyjazd dzieci i żony oznaczał, że mógł być teraz wysyłany na misje w dowolne miejsce w kraju.

Rodzina szczęśliwie dotarła do Kijowa, skąd została przetransportowana do Lwowa. Miejscowy szpital organizuje ewakuację małych pacjentów do Polski, gdzie ich leczenie może być kontynuowane.

– Danyło był zdrowym, szczęśliwym chłopcem. Moim jedynym marzeniem jest to, żeby był leczony, żeby znów był zdrowy i mógł jeździć na rowerze. Kiedy stracił czucie, poprosił nas, abyśmy trzymali go w siodle. Jego nogi nie pracowały, ześlizgiwały się z pedałów. Przykleiliśmy je taśmą, żeby było tak, jak kiedyś. To horror, którego żadna rodzina nie powinna doświadczyć. I mamy to i wojnę. Chcę wrócić do domu na Ukrainę. Do męża, rodziny, do naszej ojczyzny. Jestem bardzo wdzięczny, że jesteśmy teraz w Polsce, że Danyło będzie leczony. I modlę się, żeby żadna polska matka nie musiała przechodzić przez to, co robię. Boże, proszę.

Przystankiem na trasie Danyło, podczas którego udało mi się poznać chłopca i jego rodzinę, była Klinika Jednorożca im. Mariana Wilemskiego w Bochńcu k. Kielc. Stamtąd chłopiec pojedzie do Holandii, gdzie specjaliści pomogą mu wyzdrowieć.

Pozostała część artykułu jest dostępna pod filmem.

Pod skrzydłami jednorożca. Klinika przyjęła już kilkuset małych pacjentów

Zanim dotrę dla nich do Kliniki Jednorożców. Marian Wilemski, szykuję się na bardzo trudne doświadczenie. W końcu to ośrodek, do którego dzień wcześniej przybyło 21 rodzin uciekłych z Ukrainy, które zmagały się nie tylko z traumą wojny, ale także z ciężkimi chorobami swoich dzieci. Na miejscu okazuje się, że jest zupełnie odwrotnie. Wyremontowane pokoje i korytarze dawnego Ośrodka Wypoczynkowego „Wierna” w Bochencu wypełnia radosny gwar, biegające dzieci i ciągle uśmiechnięte twarze. Lekarze, wolontariusze Fundacji Herosi, ale także młodzi pacjenci i ich rodziny. I to nie są tylko pozory do akcji: „dziennikarz nadchodzi”.

– To już dziewiąty konwój, jaki otrzymaliśmy – wyjaśnia Julia Kozak, rzeczniczka St. Jude. – Za każdym razem biegnie coraz płynniej. Na bieżąco uczymy się, jak ją zorganizować, aby była wydajna i bezstresowa. Przy wejściu pacjenci mają „kontrolę”. Są badane przez lekarzy i pielęgniarki w towarzystwie tłumacza. W ciągu godziny są już w swoich pokojach, niedługo potem mogą razem zejść na obiad (lub zjeść posiłek w swoim pokoju, jeśli stan dziecka nie pozwala na swobodne poruszanie się). Tutaj wszyscy musieliśmy poznać moc uśmiechu. Mają swoje zmartwienia, jest im ciężko. Nie możemy dodać do nich naszych emocji. Dlatego jest tu tak fajnie – wszyscy, nawet lekarze i pielęgniarki, bawią się z dziećmi i wygłupiają. Celem jest, aby czuli się bezpieczni, spokojni i pod opieką – dodaje.

Samo istnienie Kliniki Jednorożca to wyjątkowa historia, którą warto poznać. Wszystko zaczęło się, gdy jeden ze Szpitala Dziecięcego St. Jude zaczerpnął lek. Marta Salek przyjechała do Polski z Kanady pożegnać się ze swoim umierającym dziadkiem. Kiedy wylądowała w naszym kraju, dowiedziała się o inwazji naszego kraju na Ukrainę. Niedługo potem odebrała telefon od swojego szefa z pytaniem, czy mogłaby koordynować akcję pomocy chorym dzieciom z Ukrainy, bo jest jedyną pracownicą znającą choć trochę język polski. Przełożony nawet nie wiedział, że Marta tam jest. Potem wszystko potoczyło się bardzo szybko. Lekarz (który jest w trakcie specjalizacji z onkologii dziecięcej) skontaktował się z zupełnie obcą jej prezes Fundacji Bohaterów Małgorzatą Dutkiewicz.

– A kiedy usłyszałem, że św. Juda mnie potrzebuje, dosłownie stanąłem na baczność. Mam wielki szacunek dla tego szpitala. W budynku znajduje się napis mówiący, że żadne dziecko nie zostanie odrzucone, bez względu na rasę czy warunki bytowe. A to, co dzieje się teraz w Bochencu, jest tego najlepszym, namacalnym dowodem. Klinika została otwarta 4 marca. Wtedy Marta, która dziś jest dla mnie jak siostra, a wtedy była zupełnie obca, pochowała dziadka. Dlatego nosi imię Mariana Wilemskiego – ku czci jego pamięci. A jednorożec? Jest to mityczne zwierzę znane z magicznych właściwości leczniczych. Chcemy pomóc tej magicznej pracy.

Klinika w Bocheńcu nie jest ośrodkiem medycznym. To nie jest szpital, w którym odbywa się proces terapeutyczny.

– Jesteśmy ośrodkiem trio, do którego chodzą dzieci w stabilnej kondycji – wyjaśnia Marta Salek. – Kiedy na granicy okazuje się, że wymagają natychmiastowej hospitalizacji, nie jadą do Bocheńca, ale bezpośrednio do jednego z placówek w Polsce. Naszym zadaniem jest przyjmowanie dzieci, diagnozowanie ich, a następnie przekierowanie do konkretnej placówki. Teraz w dużej mierze są to ośrodki poza granicami Polski. Nie dlatego, że możliwości tutaj są zbyt małe. Polska onkologia stoi na bardzo wysokim poziomie. Ale pamiętajmy, że polski system otrzymał już ok. 200 tys. XNUMX małych pacjentów z Ukrainy. Po prostu zaczyna brakować miejsc – uzupełnia.

«Te dzieci są najdelikatniejszymi pacjentami. Nie wiemy, jak wojna wpłynie na ich leczenie »

Marta Salek z Kanady to nie jedyna zagraniczna specjalistka opiekująca się dziećmi w Bochńcu. W zespole jest również Alex Müller, onkolog dziecięcy z Niemiec.

– Dowiedziałem się, że potrzebujemy pomocy i w ciągu trzech dni byłem w Polsce – opowiada. – Mamy dzieci z białaczką, różnymi nowotworami, zaburzeniami hematologicznymi. Nie chodzi o to, że przyjmujemy tylko pacjentów z określonymi schorzeniami. Nie rozróżniamy również, czy są to nowo zdiagnozowane nowotwory, czy jest to kontynuacja już wdrożonego leczenia.

Dzieci trafiają do Bocheńca ze szpitala we Lwowie, ale pochodzą z różnych regionów Ukrainy. Ośrodek we Lwowie to swoista baza dla rodzin, które słyszały o klinice. I ta wiadomość jest przekazywana z ust do ust jako dobra wiadomość.

- Lekarze we Lwowie wykonują niesamowitą robotę kontynuując leczenie w tej ekstremalnej sytuacji. Na Ukrainie nic nie działa tak jak kiedyś, ale dzięki nim zachowana jest ciągłość leczenia. Co więcej, przygotowują pacjentów do wyjazdu do Polski, tłumacząc ich karty chorobowe. Dzięki temu nie musimy się martwić o tłumaczenie z ukraińskiego. Od razu dostajemy wszystkie ważne informacje – wyjaśnia.

Specjalista podkreśla również, że poza samym leczeniem onkologicznym dzieci i ich bliscy będą potrzebować także pomocy psychologicznej w związku z traumą wojenną.

– Te dzieci to najdelikatniejsi pacjenci. Te najbardziej wrażliwe, wymagające komfortu podczas zabiegu. Oczywiście stres jest obciążeniem dla organizmu. Nie wiemy, jak wojna wpłynie na ich leczenie. Nikt z nas nie może pojąć, co czują te dzieci i ich rodziny. Myślę, że nawet nie potrafimy sobie tego wyobrazić. Robimy co w naszej mocy, aby teraz było lepiej. Ale z pewnością oprócz pomocy stricte medycznej potrzebne będzie również wsparcie psychologiczne.

Działalność kliniki jest możliwa dzięki darowiznom z całego świata. Każdy może wnieść swój wkład poprzez przekazanie darowizny na konto Fundacji Herosi:

  1. PKO BP SA: 04 1020 1068 0000 1302 0171 1613 Fundacja Herosi, 00-382 Warszawa, Solec 81 B, lok. A-51

Czy jesteś psychicznie obciążony sytuacją na Ukrainie? Nie musisz zajmować się sobą. Skorzystaj z pomocy specjalisty – umów się na wizytę do psychologa.

Przeczytaj także:

  1. Bezpłatna pomoc medyczna dla osób z Ukrainy. Gdzie możesz znaleźć pomoc?
  2. Przerwała leczenie, aby uciec z Ukrainy. Polscy lekarze wszczepili protezę 3D
  3. Bombardowanie przeżył aptekarz z Charkowa. Działa pomimo poważnych obrażeń twarzy

Dodaj komentarz