«Joker»: człowiek, który się śmieje

Cokolwiek by nie mówili czcigodni filmowcy, filmy komiksowe nie są już dziś uważane za „niską sztukę” — przynajmniej obrazy na poziomie Jokera Todda Phillipsa (Złoty Lew Festiwalu Filmowego w Wenecji to coś, tak, to znaczy). Umieszczając nemezis Batmana w centrum opowieści, reżyser opowiada historię jednego szaleństwa, zmuszając widza do sympatii z (anty)bohaterem. A przynajmniej lepiej to zrozum.

Musi być zabawny dla wszystkich

Ameryka, Gotham City, wczesne lata 1980-te. Brud na ulicach, bezrobocie, brak perspektyw. Wokół wszystkie te same twarze, wyczerpane, zmęczone, jak śpiewał Gary Jules w piosence „Mad world”. — Czy to ja — czy cały świat wariuje? – pyta Arthur Fleck swojego terapeutę. Nie wie jeszcze, że jego program leczenia wkrótce zostanie skrócony i zostanie sam ze swoim narastającym szaleństwem.

Arthur jest klaunem na pół etatu. Pracuje jako klaun, marzy o karierze komika. Wieczory spędza oglądając program komediowy swojego idola Murraya Franklina i pisze rozpaczliwie nieśmieszne dowcipy. Nikt w niego nie wierzy — nawet jego matka, z którą Fleck jest boleśnie związany („Czy nie trzeba być zabawnym być komikiem?”).

Ale ona, matka, zawsze upierała się, że przeznaczeniem Artura jest przynoszenie radości i szczęścia temu światu, a on uparcie podąża za jej testamentem, poślizgując się, upadając i podnosząc się ponownie. A miasto, bezwzględny Gotham, za każdym razem bije go w brzuch, pochylając się nad ciałem rozciągniętym na zimnej ziemi, śmieje się bezlitośnie.

Przez większość czasu Arthur zmaga się z ponurymi myślami lub oddaje się fantazjom, które płynnie przeradzają się w szalone pomysły.

Artur raz po raz wstaje, dochodzi do siebie, robi makijaż, rozciąga twarz w szerokim uśmiechu. W swoim arsenale — nos klauna, zielona peruka i cała masa chorób neuropsychiatrycznych. Kiedy Fleck jest przestraszony, niekomfortowy, zły lub zakłopotany, wybucha niestosownym, niekontrolowanym śmiechem (śmiech ten jest nie tylko odzwierciedleniem wewnętrznego bólu, ale także, jak się wydaje, jednym z objawów labilności afektywnej).

Przez większość czasu Arthur, jeśli nie zmaga się z ponurymi myślami („Jak się masz w pracy? Miałeś negatywne myśli? Tak, wszystkie moje myśli są negatywne!”), to oddaje się fantazjom, płynnie przechodząc w halucynacje i urojenia i balansuje na cienkiej linii oddzielającej jego nędzną egzystencję w ramach konwencjonalnej normy od prawdziwego szaleństwa.

Ale świat naciska na niego — i pewnego dnia to zrobi. Skręcona sprężyna się wyprostuje, a głęboko nieszczęśliwy, zraniony, niepewny siebie Arthur Fleck zamieni się w głównego antybohatera uniwersum Batmana — Jokera.

Zawsze noś maskę

Wrodzona słabość psychiki, poważna trauma z dzieciństwa, nieznośne okrucieństwo otaczającego świata i liczne ciosy losu (dotkliwie pobity na ulicy, niesprawiedliwie wyrzucony z pracy, wyśmiany przez idola), zdrada najbliższej osoby — czy Artur ze wszystkimi te wejścia, nie stać się Jokerem? Mógłby. Ale stał się jednym.

Po raz pierwszy w życiu, stając w obronie siebie i nie bez przyjemności rozprawiając się z przestępcami, Fleck przypadkowo wywołał falę protestu i stał się bohaterem oporu. Całe życie dręczone pytaniem, czy naprawdę istnieje, Artur w końcu otrzymał twierdzącą odpowiedź. I ostro zawrócił na symbolicznych schodach: przez pierwszą połowę filmu bohater wspinał się po nich raz za razem, mając nadzieję na wydostanie się z pochłaniającej go otchłani, a na koniec triumfalnie schodził w dół. Do miejsca, z którego nie ma powrotu.

Dodaj komentarz