„Oto nadchodzi słońce”. Podróż do Rishikesh: ludzie, doświadczenia, wskazówki

Tutaj nigdy nie jesteś sam

A oto jestem w Delhi. Opuszczając budynek lotniska, wdycham gorące, zanieczyszczone powietrze metropolii i dosłownie czuję dziesiątki wyczekujących spojrzeń taksówkarzy z tabliczkami w dłoniach, rozciągniętych ciasno wzdłuż płotów. Nie widzę swojego nazwiska, chociaż zarezerwowałem samochód do hotelu. Dojazd z lotniska do centrum stolicy Indii, miasta New Delhi, jest łatwy: do wyboru jest taksówka i metro (dość czyste i zadbane). Metrem podróż zajmie około 30 minut, samochodem – około godziny, w zależności od natężenia ruchu na ulicach.

Nie mogłem się doczekać zwiedzania miasta, więc wolałem taksówkę. Kierowca okazał się powściągliwy i cichy na europejski sposób. Prawie bez korków ruszyliśmy na Bazar Główny, obok którego znajdował się polecany mi hotel. Ta słynna ulica była kiedyś wybierana przez hippisów. Tutaj łatwo nie tylko znaleźć najtańszą opcję mieszkaniową, ale także poczuć wrzące, pstrokate życie orientalnego bazaru. Zaczyna się wcześnie rano o wschodzie słońca i nie kończy się prawdopodobnie do północy. Każdy kawałek ziemi, z wyjątkiem wąskiej jezdni dla pieszych, zajmują pasaże handlowe z pamiątkami, odzieżą, jedzeniem, artykułami gospodarstwa domowego i antykami.

Kierowca długo krążył po wąskich uliczkach w ogłuszającym, gęstym tłumie riksz, kupców, rowerów, krów, rowerów i samochodów, aż w końcu zatrzymał się słowami: „A potem trzeba iść – auto tu nie przejedzie. Jest blisko końca ulicy. Wyczuwając, że coś jest nie tak, postanowiłam nie zachowywać się jak rozpieszczona młoda dama i podnosząc torbę pożegnałam się. Oczywiście na końcu ulicy nie było hotelu.

Jasnoskóry mężczyzna w Delhi nie przetrwa ani minuty bez eskorty. Zaciekawieni przechodnie natychmiast zaczęli się do mnie zbliżać, oferując pomoc i wzajemne poznawanie się. Jeden z nich uprzejmie odprowadził mnie do biura informacji turystycznej i obiecał, że na pewno dadzą mi darmową mapę i wyjaśnią drogę. W zadymionym, ciasnym pokoju spotkał mnie przyjazny pracownik, który z sarkastycznym uśmiechem poinformował mnie, że wybrany przeze mnie hotel znajduje się w okolicy slumsów, gdzie życie nie jest bezpieczne. Po otwarciu stron internetowych drogich hoteli nie zawahał się reklamować luksusowych pokoi w prestiżowych miejscach. Pospiesznie wyjaśniłam, że ufam rekomendacjom znajomych i nie bez trudu przebiłam się na ulicę. Kolejne eskorty okazały się już nie tak kupieckie jak ich poprzednicy i zaprowadziły mnie beznadziejnie zaśmieconymi ulicami prosto pod drzwi hotelu.

Hotel okazał się dość przytulny i według indyjskich koncepcji czystości, zadbany. Z otwartej werandy na ostatnim piętrze, gdzie znajduje się niewielka restauracja, można było podziwiać kolorowy widok na dachy Delhi, gdzie, jak wiadomo, mieszkają również ludzie. Będąc w tym kraju, rozumiesz, jak ekonomicznie i bezpretensjonalnie możesz wykorzystać przestrzeń.

Głodna po locie brawurowo zamówiłam frytki z curry, falafel i kawę. Wielkości porcji potraw były po prostu szokujące. Kawę rozpuszczalną obficie wlano po brzegi do wysokiej szklanki, obok niej na ogromnym spodku leżała łyżka „kawy”, bardziej przypominająca rozmiarem jadalnię. Dla mnie tajemnicą pozostaje, dlaczego w wielu kawiarniach w Delhi gorącą kawę i herbatę pije się ze szklanek. W każdym razie zjadłem obiad dla dwojga.

Późnym wieczorem, wyczerpana, próbowałam znaleźć w pokoju poszewkę na kołdrę, a przynajmniej dodatkowe prześcieradło, ale na próżno. Musiałem przykryć się kocem o wątpliwej czystości, bo o zmroku zrobiło się nagle bardzo zimno. Za oknem, mimo późnej godziny, samochody nadal trąbiły, a sąsiedzi głośno gawędzili, ale już zaczynałem lubić to poczucie gęstości życia. 

Grupowe selfie

Mój pierwszy poranek w stolicy rozpocząłem od zwiedzania. Biuro podróży zapewniło mnie, że będzie to 8 godzinna wycieczka do wszystkich głównych atrakcji z tłumaczeniem na język angielski.

Autobus nie przyjechał o zaplanowanej godzinie. Po 10-15 minutach (w Indiach ten czas nie uważa się za spóźniony) przyszedł po mnie schludnie ubrany Indianin w koszuli i dżinsach – asystent przewodnika. Z moich obserwacji wynika, że ​​dla indyjskich mężczyzn każda koszula jest uważana za wyznacznik stylu formalnego. Jednocześnie nie ma znaczenia, z czym jest połączona – ze zniszczonymi jeansami, alladynami czy spodniami. 

Mój nowy znajomy zaprowadził mnie na miejsce spotkania grupy, manewrując przez gęsty tłum z nadprzyrodzoną zwinnością. Mijając kilka pasów, dotarliśmy do starego grzechoczącego autobusu, który wymownie przypominał mi moje sowieckie dzieciństwo. Dostałem honorowe miejsce na froncie. W miarę jak domek zapełniał się turystami, coraz bardziej zdawałem sobie sprawę, że w tej grupie nie będzie Europejczyków oprócz mnie. Być może nie zwróciłbym na to uwagi, gdyby nie szerokie, studium uśmiechy wszystkich, którzy wsiedli do autobusu. Już przy pierwszych słowach przewodnika zauważyłem, że raczej nie dowiem się niczego nowego podczas tej wyprawy – przewodnik nie zawracał sobie głowy szczegółowym tłumaczeniem, robiąc tylko krótkie uwagi w języku angielskim. Ten fakt wcale mnie nie zdenerwował, ponieważ miałem okazję jeździć na wycieczki dla „swoich”, a nie dla wymagających Europejczyków.

Początkowo wszyscy członkowie grupy i sam przewodnik traktowali mnie z pewną ostrożnością. Ale już przy drugim obiekcie – w pobliżu budynków rządowych – ktoś nieśmiało zapytał:

– Pani, czy mogę zrobić selfie? Zgodziłem się z uśmiechem. I odchodzimy.

 Po zaledwie 2-3 minutach wszystkie 40 osób z naszej grupy pospiesznie ustawiło się w kolejce, aby zrobić zdjęcie z białą osobą, co w Indiach nadal uważane jest za dobry znak. Nasz przewodnik, który początkowo w milczeniu obserwował proces, wkrótce przejął organizację i zaczął doradzać, jak najlepiej wstać i w którym momencie się uśmiechnąć. Sesji zdjęciowej towarzyszyły pytania o to, z jakiego kraju pochodzę i dlaczego podróżuję samotnie. Dowiedziawszy się, że mam na imię Światło, radość moich nowych przyjaciół nie znała granic:

– To indyjska nazwa*!

 Dzień był pracowity i zabawny. W każdym miejscu członkowie naszej grupy wzruszająco upewniali się, że się nie zgubię i nalegali na zapłacenie za lunch. I pomimo strasznych korków, ciągłych spóźnień prawie wszystkich członków grupy i faktu, że z tego powodu nie mieliśmy czasu, aby przed zamknięciem dotrzeć do Muzeum Gandhiego i Czerwonego Forda, tę podróż będę wspominał z wdzięcznością za długi czas.

Delhi – Haridwar – Rishikesh

Następnego dnia musiałem pojechać do Rishikesh. Z Delhi do stolicy jogi można dojechać taksówką, autobusem i pociągiem. Nie ma bezpośredniego połączenia kolejowego między Delhi a Rishikesh, więc pasażerowie zazwyczaj jadą do Haridwar, skąd przesiadają się do taksówki, rikszy lub autobusu do Rikishesh. Jeśli zdecydujesz się na zakup biletu na pociąg, łatwiej zrobić to z wyprzedzeniem. Na pewno będziesz potrzebować indyjskiego numeru telefonu, aby otrzymać kod. W takim przypadku wystarczy napisać na adres e-mail wskazany na stronie i wyjaśnić sytuację – kod zostanie wysłany do Ciebie pocztą.  

Zgodnie z radą doświadczonych osób autobusem warto jechać tylko w ostateczności – jest to niebezpieczne i wyczerpujące.

Ponieważ mieszkałem w dzielnicy Paharganj w Delhi, do najbliższej stacji kolejowej, New Delhi, można było dojść pieszo w 15 minut. Podczas całej podróży doszedłem do wniosku, że w największych miastach Indii trudno się zgubić. Każdy przechodzień (a tym bardziej pracownik) chętnie wyjaśni drogę obcokrajowcowi. Np. już w drodze powrotnej dyżurujący na posterunku policjanci nie tylko szczegółowo powiedzieli mi, jak dostać się na peron, ale też nieco później poszukali mnie, aby poinformować, że nastąpiła zmiana w harmonogram.  

Pojechałem do Haridwar pociągiem Shatabdi Express (klasa CC**). Zgodnie z zaleceniami osób znających się na rzeczy, ten rodzaj transportu jest najbezpieczniejszy i najwygodniejszy. W czasie wyjazdu jedliśmy kilka razy, a w menu znalazły się dania wegetariańskie, a ponadto wegańskie.

Droga do Haridwar przeleciała niezauważona. Za błotnistymi oknami błysnęły chaty ze szmat, tektury i desek. Sadhu, Cyganie, kupcy, wojskowi – nie mogłem oprzeć się wrażeniu nierealności tego, co się dzieje, jakbym wpadł w średniowiecze z jego włóczęgami, marzycielami i szarlatanami. W pociągu spotkałem młodego indyjskiego menedżera Taruna, który jechał w podróży służbowej do Rishikesh. Skorzystałem z okazji i zaproponowałem, że złapię taksówkę dla dwojga. Młody człowiek szybko targował się z rikszą o realną, nieturystyczną cenę. Po drodze zapytał mnie o opinię na temat polityki Putina, weganizmu i globalnego ocieplenia. Okazało się, że mój nowy znajomy jest częstym gościem w Rishikesh. Zapytany, czy ćwiczy jogę, Tarun tylko się uśmiechnął i odpowiedział, że… uprawia tu sporty ekstremalne!

– Narciarstwo alpejskie, rafting, skoki na bungee. Czy ty też tego doświadczysz? — spytał przenikliwie Indianin.

„To mało prawdopodobne, przyszedłem po coś zupełnie innego” – próbowałem wyjaśnić.

– Medytacja, mantry, Babadżi? Tarun roześmiał się.

W odpowiedzi zaśmiałem się zdezorientowany, bo wcale nie byłem gotowy na taki zwrot i zastanawiałem się, ile jeszcze odkryć czeka mnie w tym kraju.

Żegnając się z moimi towarzyszami podróży przy bramie aszramu, wstrzymując oddech, wszedłem do środka i skierowałem się w stronę białego okrągłego budynku. 

Rishikesh: trochę bliżej Boga

Po Delhi Rishikesh, a zwłaszcza jego część turystyczna, wydaje się być zwartym i czystym miejscem. Jest tu dużo obcokrajowców, na co miejscowi prawie nie zwracają uwagi. Prawdopodobnie pierwszą rzeczą, która robi wrażenie na turystach, są słynne mosty Ram Jhula i Lakshman Jhula. Są dość wąskie, ale jednocześnie kierowcy rowerów, piesi i krowy o dziwo nie zderzają się z nimi. Rishikesh ma ogromną liczbę świątyń, które są otwarte dla obcokrajowców: Trayambakeshwar, Swarg Niwas, Parmarth Niketan, Lakshmana, kompleks siedziby Gita Bhavan… Jedyną zasadą dla wszystkich świętych miejsc w Indiach jest zdejmowanie butów przed wejściem i oczywiście , nie szczędź ofiar J

Mówiąc o zabytkach Rishikesh, nie można nie wspomnieć o Aśramie Beatlesów czy Aśramie Maharishi Mahesh Yogi, twórcy metody Transcendentalnej Medytacji. Możesz wejść tutaj tylko z biletami. To miejsce robi mistyczne wrażenie: rozpadające się budynki zakopane w zaroślach, ogromna główna świątynia o dziwacznej architekturze, porozrzucane wokół jajowate domy do medytacji, cele o grubych ścianach i malutkich okienkach. Tutaj można spacerować godzinami, słuchając ptaków i patrząc na konceptualne graffiti na ścianach. Prawie każdy budynek zawiera przesłanie – grafiki, cytaty z piosenek Liverpool Four, czyjś wgląd – wszystko to tworzy surrealistyczną atmosferę przemyślanych ideałów z lat 60-tych.

Kiedy znajdziesz się w Rishikesh, od razu rozumiesz, po co przybyli tu wszyscy hipisi, beatnicy i poszukiwacze. Tu w powietrzu panuje duch wolności. Nawet bez dużej pracy nad sobą zapominasz o twardym tempie obieranym w metropolii i, chcąc nie chcąc, zaczynasz odczuwać jakąś bezchmurną, szczęśliwą jedność z otaczającymi Cię ludźmi i wszystkim, co Ci się przydarza. Tutaj możesz łatwo podejść do każdego przechodnia, zapytać, jak się masz, porozmawiać o zbliżającym się festiwalu jogi i rozstać się z dobrymi przyjaciółmi, aby następnego dnia znów przejechać na zejściu do Gangesu. Nie bez powodu wszyscy, którzy przyjeżdżają do Indii, a szczególnie w Himalaje, nagle uświadamiają sobie, że życzenia tutaj spełniają się zbyt szybko, jakby ktoś prowadził cię za rękę. Najważniejsze jest, aby mieć czas na ich prawidłowe sformułowanie. I ta zasada naprawdę działa – sprawdziłem na sobie.

I jeszcze jeden ważny fakt. W Rishikesh nie boję się takiego uogólnienia, wszyscy mieszkańcy to wegetarianie. Przynajmniej każdy, kto tu przyjeżdża, jest po prostu zmuszony do rezygnacji z produktów przemocy, ponieważ w lokalnych sklepach i gastronomii nie znajdziecie produktów mięsnych i potraw. Co więcej, jest tu dużo jedzenia dla wegan, o czym wymownie świadczą metki z cenami: „Pieczenie dla wegan”, „Wegańska kawiarnia”, „Wegańska masala” itp.

Joga

Jeśli wybierasz się do Rishikesh, aby ćwiczyć jogę, lepiej wcześniej wybrać arsham, w którym będziesz mógł mieszkać i praktykować. W niektórych z nich nie można się zatrzymać bez zaproszenia, ale są też tacy, z którymi łatwiej jest negocjować na miejscu niż wchodzić w długą korespondencję przez Internet. Przygotuj się na karma jogę (możesz otrzymać pomoc w gotowaniu, sprzątaniu i innych pracach domowych). Jeśli planujesz połączyć zajęcia z podróżowaniem, łatwiej jest znaleźć zakwaterowanie w Rishikesh i przyjechać na osobne zajęcia do najbliższego aszramu lub zwykłej szkoły jogi. Ponadto w Rishikesh często odbywają się festiwale jogi i liczne seminaria – na każdym filarze zobaczysz ogłoszenia o tych wydarzeniach.

Wybrałam Akademię Himalajów Jogi, która skupia się głównie na Europejczykach i Rosjanach. Wszystkie zajęcia tutaj są tłumaczone na język rosyjski. Zajęcia odbywają się codziennie, z wyjątkiem niedziel, od 6.00 do 19.00 z przerwami na śniadanie, obiad i kolację. Ta szkoła jest przeznaczona dla tych, którzy zdecydują się na zdobycie certyfikatu instruktorskiego, jak i dla każdego.

 Jeśli porównamy samo podejście do nauki i jakość nauczania, to pierwszą rzeczą, z którą spotykasz się na zajęciach, jest zasada konsekwencji. Żadnych skomplikowanych asan akrobatycznych, dopóki nie opanujesz podstaw i nie zrozumiesz pracy każdego mięśnia w pozie. I to nie tylko słowa. Nie wolno nam było wykonywać wielu asan bez bloków i pasów. Moglibyśmy poświęcić połowę lekcji na ustawienie samego psa w dół i za każdym razem dowiadujemy się czegoś nowego o tej pozie. W tym samym czasie nauczono nas dostosowywać oddech, używać bandh w każdej asanie i pracować z uwagą przez całą sesję. Ale to temat na osobny artykuł. Jeśli spróbujesz uogólnić doświadczane cotygodniowe doświadczenie praktyki, to po tym zrozumiesz, że wszystko, nawet najtrudniejsze, można osiągnąć poprzez stałą, dobrze zbudowaną praktykę i że ważne jest, aby zaakceptować swoje ciało takim, jakie jest.   

Powrót

Wróciłem do Delhi w przeddzień święta Shiva – Maha Shivaratri**. Jadąc o świcie do Haridwar, byłem zdumiony, że miasto nie kładzie się spać. Na skarpie i głównych ulicach paliły się wielokolorowe iluminacje, ktoś szedł Gangesem, ktoś kończył ostatnie przygotowania do święta.

W stolicy miałem pół dnia na zakup pozostałych prezentów i zobaczenie tego, czego nie miałem czasu zobaczyć ostatnim razem. Niestety mój ostatni dzień podróży przypadł w poniedziałek i tego dnia wszystkie muzea i niektóre świątynie w Delhi są zamknięte.

Następnie za radą obsługi hotelu wziąłem pierwszą napotkaną rykszę i poprosiłem o zabranie mnie do słynnej świątyni Sikhów – Gurdwara Bangla Sahib, która znajdowała się 10 minut jazdy od hotelu. Rikszarz ucieszył się, że wybrałem tę trasę, zasugerował, żebym sam ustalił opłatę i zapytał, czy muszę jechać gdzie indziej. Udało mi się więc pojechać wieczorem po Delhi. Riksza była bardzo miła, wybrał najlepsze miejsca na zdjęcia, a nawet zaproponował, że zrobi mi zdjęcie jadąc swoim transportem.

Czy jesteś szczęśliwy, przyjacielu? pytał. – Cieszę się, kiedy ty jesteś szczęśliwy. W Delhi jest tak wiele pięknych miejsc.

Pod koniec dnia, kiedy zastanawiałam się, ile będzie mnie kosztować ten niesamowity spacer, mój przewodnik nagle zaproponował, że wpadnie do jego sklepu z pamiątkami. Riksza nawet nie weszła do „swojego” sklepu, tylko otworzyła przede mną drzwi i pospiesznie wróciła na parking. Zdezorientowany zajrzałem do środka i zorientowałem się, że jestem w jednym z elitarnych butików dla turystów. W Delhi spotkałem już ulicznych szczekaczy, którzy łapią łatwowiernych turystów i wskazują im drogę do dużych centrów handlowych z lepszymi i droższymi towarami. Moja riksza okazała się jedną z nich. Kupiwszy jeszcze kilka indyjskich szalików w podziękowaniu za wspaniałą wycieczkę, wróciłam do hotelu usatysfakcjonowana.  

Marzenie Sumita

Już w samolocie, gdy próbowałem podsumować całe zdobyte doświadczenie i wiedzę, młody Hindus w wieku około 17 lat nagle zwrócił się do mnie, siedząc na pobliskim krześle:

– To jest język rosyjski? – zapytał, wskazując na mój otwarty blok z wykładami.

Tak rozpoczął się mój inny indyjski znajomy. Mój kolega podróżnik przedstawił się jako Sumit, okazał się studentem wydziału medycznego Uniwersytetu Biełgorod. Przez cały lot Sumit wymownie opowiadał o tym, jak kocha Rosję, a ja z kolei wyznałem moją miłość do Indii.

Sumit studiuje w naszym kraju, bo edukacja w Indiach jest za droga – 6 mln rupii za cały okres studiów. Jednocześnie na uniwersytetach jest zbyt mało miejsc finansowanych przez państwo. W Rosji edukacja będzie kosztować jego rodzinę około 2 mln.

Sumit marzenia o podróżowaniu po całej Rosji i nauce rosyjskiego. Po ukończeniu studiów młody człowiek wraca do domu leczyć ludzi. Chce zostać kardiochirurgiem.

„Kiedy zarobię wystarczająco dużo pieniędzy, otworzę szkołę dla dzieci z biednych rodzin” – przyznaje Sumit. – Jestem pewien, że za 5-10 lat Indie będą w stanie przezwyciężyć niski poziom alfabetyzacji, marnotrawstwo domowe i nieprzestrzeganie elementarnych zasad higieny osobistej. Teraz w naszym kraju są programy, które zmagają się z tymi problemami.

Słucham Sumit i uśmiecham się. W mojej duszy rodzi się świadomość, że jestem na dobrej drodze, jeśli los daje mi szansę podróżować i poznać tak niesamowitych ludzi.

* W Indiach istnieje imię Shweta, ale wymowa z dźwiękiem „s” jest dla nich również jasna. Słowo „Szvet” oznacza kolor biały, a także „czystość” i „czystość” w sanskrycie. 

** Święto Mahaśiwaratri w Indiach to dzień oddania czci bogu Śiwie i jego żonie Parwati, obchodzony przez wszystkich ortodoksyjnych Hindusów w noc poprzedzającą nowiu w wiosennym miesiącu Phalgun (data „pływa” od końca lutego do połowy marca według kalendarza gregoriańskiego). Święto zaczyna się o wschodzie słońca w dniu Śiwaratri i trwa całą noc w świątyniach i na domowych ołtarzach, dzień ten spędza się na modlitwach, recytowaniu mantr, śpiewaniu hymnów i wielbieniu Śiwy. Szaiwici poszczą w tym dniu, nie jedzą ani nie piją. Po rytualnej kąpieli (w świętych wodach Gangesu lub innej świętej rzeki) Szajwici zakładają nowe ubrania i pędzą do najbliższej świątyni Śiwy, aby złożyć mu ofiary.

Dodaj komentarz